A Krakowa nie kocham

Z Markiem Krajewskim o Lwowie i Wrocławiu, Mocku i Popielskim, wódce i winie rozmawia Michał Bardel

Michał Bardel: Co Lwów i Wrocław mają ze sobą wspólnego? Prócz tego oczywiście, że umieścił Pan w nich komisarzy Popielskiego i Mocka, bohaterów dwóch cykli powieści kryminalnych.
Marek Krajewski: Związek między tymi miastami jest bardzo prosty – to związek historyczny. Po II wojnie światowej w obydwu miastach została wymieniona całkowicie ludność. Ogromna liczba polskich mieszkańców Lwowa, którzy przed wojną stanowili tam oczywistą większość, została przesiedlona do Wrocławia i na Dolny Śląsk.
Chociaż badania nie pokazują znaczącej przewagi ludności lwowskiej we Wrocławiu, to jednak fakt, że intelektualiści lwowscy, profesorowie uniwersytetu i dziennikarze pojawili się przede wszystkim we Wrocławiu, sprawił, iż Lwów wycisnął na tym mieście swoisty stempel kulturowy.

Bardziej jakościowy niż ilościowy…
Ilościowy również, bo dialekt lwowski był stale obecny na ulicach Wrocławia. Słyszałem ten dialekt w domu, bo moja mama pochodzi z kresów. Zatem wspomniany związek historyczny łączy się tu zarazem z historią osobistą. To moje rodzinne miasta.

Fot. W. KarlińskiStąd łatwość, z jaką posługuje się Pan wschodnim dialektem w najnowszych powieściach.
Owszem, w dzieciństwie słyszałem go na co dzień. Ale moja mama walczyła ze swoimi przyzwyczajeniami językowymi. Mówienie we Wrocławiu jakimkolwiek dialektem było uważane za objaw czegoś, co moglibyśmy nazwać wsiowością, prowincjonalizmem. Walczyli z tymi naleciałościami także Ślązacy. Być może właśnie dlatego na terenach Polski Zachodniej – jak twierdzą językoznawcy – panuje dziś najczystsza polszczyzna.

W jakim jeszcze wymiarze te dwa światy – Pańskie życie i życie Pana bohaterów – przenikają się wzajemnie?
Musielibyśmy się przyjrzeć postaciom moich bohaterów i pewnym cechom, które mamy wspólne, a są takie. Mock i Popielski, podobnie jak ja, są silnie uformowani przez tradycyjne wykształcenie klasyczne, znają łacinę i grekę, są ponadto ludźmi wściekle pedantycznymi i punktualnymi. To także cecha odautorska. Jeśli położę długopis pięć centymetrów od brzegu biurka, to tam ma leżeć. Kiedy moje dzieci były małe, słuchały długich kazań na temat bałaganiarstwa. Może Pan nie wierzyć, ale pracując na uczelni, zawsze wieczorem wieszałem na wieszaku koszulę, krawat i marynarkę, sprawdzając, czy harmonizują kolorystycznie ze sobą. I oczywiście zawsze miałem pod ręką wyczyszczone buty.
Natomiast najgorsze cechy moich bohaterów, jak pijaństwo i uczęszczanie do domów rozpusty, nie są już odautorskie.

Może więc ta wypracowana elegancja jest jakimś elementem równoważącym, kompensującym wewnętrzny nieład bohaterów?
To jest ciekawa interpretacja, która jednak wprawia mnie w zakłopotanie. Doceniam, oczywiście, kiedy czytelnicy dokonują takich szczegółowych wglądów, z drugiej strony mam poczucie, że pisząc, nic podobnego nie miałem na myśli. W moich powieściach są bardzo proste odpowiedzi i bardzo proste rozwiązania. Tworząc takiego czy innego bohatera, miałem konkretne postaci przed oczami i chciałem im nadać jakąś cechę charakterystyczną. A elegancja jest przecież cechą charakterystyczną bohaterów kryminałów. Detektyw jako dandys – to jest topos, który stosuję, w pewnym sensie, bezrefleksyjnie.

Rzeczywiście, nawet serialowi detektywi albo są natrętnie eleganccy i pedantyczni (Monk), albo wręcz natrętnie nieeleganccy (Colombo).
Oczywiście. To wynika stąd, że autorzy starają się stworzyć możliwie oryginalne postaci. W końcu w literaturze kryminalnej wszystko już było, pomysły się powielają. W czasach swoistej nadprodukcji powieści kryminalnych autor musi mieć coś, co przyciąga do jego powieści. Jeżeli chce stworzyć istotne novum, to ma tylko dwie drogi: stworzyć bohatera, który istotnie różni się od innych, albo zmienić scenerię. Stąd mamy kryminały, które toczą się w starożytnych Chinach, we współczesnym Tybecie czy w Hiszpanii w czasach inkwizycji.
Byłbym człowiekiem nierozsądnym jako ktoś, kto żyje z pisania, gdybym zanadto eksperymentował z postaciami, do których przyzwyczaili się moi czytelnicy. Dlatego stworzyłem Edwarda Popielskiego, który jest bohaterem niemal bliźniaczym wobec Mocka.
Tworząc cykle literackie, zostawia się zawsze otwarte furtki – zapomniałem pokazać lepiej motywację bohatera, zrobię to w następnej książce. Jest to szczególnie wygodne, kiedy kolejne powieści są osadzone w czasie wcześniejszym niż akcja poprzednich. Tak jest u mnie.

Wtedy nawet śmierć bohatera nie pozbawia go całkiem życia.

Śmierć bohatera nie jest dla pisarza żadnym problemem.

Ale ta chwila, kiedy ulubiony autor porzuca dawnego bohatera i wprowadza nową postać, jest dla czytelnika niezwykle trudna. Jest jakąś próbą, która może się skończyć rozwodem z pisarzem.
Dlatego pomiędzy cyklem wrocławskim i lwowskim napisałem powieść przejściową Głowa Minotaura. Jest tu jeszcze Eberhard Mock i już pojawia się Edward Popielski. Razem prowadzą śledztwo we Lwowie. Ta powieść była pewną sondą. Po jej ukazaniu się robiłem na spotkaniach autorskich coś w rodzaju małego wywiadu czytelniczego na potrzeby własnej pracy pisarskiej. Zobaczyłem, że Popielski się dobrze przyjął, ludzie go lubią i warto cykl lwowski kontynuować.

Pańscy bohaterowie, w nienagannych garniturach, grzmocą wódkę od Baczewskiego i zagryzają dość prostymi przekąskami. Nie pasowałby tu bardziej kieliszek dobrego burgunda w nieco bardziej wysmakowanej restauracji?
Edward Popielski rzeczywiście bywa w podłych knajpach, gdzie zagryza czystą monopolową ogórkiem kiszonym i kotletem schabowym. Ale nie tylko. W najnowszej powieści je bardzo wykwitną kolację z Renatą Sperling i swoim przyjacielem Wilhelmem Zarembą. On jest smakoszem. A definicja smakosza obejmuje ogromne spektrum doznań.
Jakieś 15 lat temu na salonach polskich pojawiły się bardzo przaśne potrawy, jak chleb ze smalcem, i elita polska zajadała się tymi prostymi i zarazem niezdrowymi przecież przekąskami. I to są moje smaki! Stopka zmrożonej wódki do kotleta na zimno i ogórek kiszony – uwielbiam to!

Ale wina Pan przecież nie unika. Tymczasem, mimo starannych poszukiwań – ani śladu wina w pańskich powieściach!
Nie unikam, skądże. Ale gdybym miał zrobić ranking trunków, na pierwszym miejscu postawiłbym czystą wódkę, na drugim czerwone wytrawneokreślenie wina, w którym, teoretycznie, cały cukier na d... winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...), a piwo by się tam w ogóle nie znalazło.

Są jeszcze nalewki…
Ach, oczywiście! Bardzo miło wspominam nalewki Pańskiego taty.

Zupełnym przypadkiem mam akurat coś przy sobie…
Wspaniale. Bardzo dziękuję! Nalewki szczególnie doceniam mroźną porą. Uwielbiam podczas zimowych wędrówek mieć ze sobą pełną piersiówkę i z jej pomocą walczyć z chłodem. Zapomniałem o nalewkach! A przecież dwukrotnie byłem jurorem podczas festiwalu nalewek.

W konkursach winiarskich Pan nie sędziował?
Nie, ale były momenty w moim życiu, kiedy wino było właśnie tym, czego potrzebowałem. Pamiętam okoliczności, w jakich pewne wino spożywałem, i będę o tych okolicznościach pamiętał zawsze. Mam na myśli wino Läuschner – piłem je w Szwajcarii, gdzie powstają, o czym czasem zapominamy, naprawdę wspaniałe wina. Läuschnera piłem do kotletów cielęcych, a wcześniej jadłem szparagi z sosem holenderskim.
Ale z natury jestem człowiekiem, który nie lubi eksperymentować. Od lat jestem wierny australijskiemu Cudge Creek, a niedawno odkryłem wina Col del Torre z apelacji Montepulcianowłoska odmiana czerwonych winogron uprawianych głównie w ... (...) d’Abruzzo, rocznik 2006, które z przyjemnością spożywam, a znajomy właściciel sklepu z winem sprowadza je specjalnie dla mnie.
Jeśli mówimy o smakach, przyznam się, że – wbrew wspomnianej niechęci do eksperymentów – odkryłem niedawno coś niezwykłego: czerwone wytrawne wino podane do gruszki i sera pleśniowego. Niebiański smak!

A czy Pan wie, że jest takie miasto w połowie drogi między Wrocławiem i Lwowem, gdzie w międzywojniu komisarze kryminalni też mieli co robić. Mogliby się znów tam spotkać…
Nie pamiętam spotkania literackiego poza Wrocławiem, na którym ktoś nie zaproponowałby swojego miasta jako miejsca dla mojej nowej powieści. To jest dla mnie bardzo miłe wyróżnienie – to znaczy, że czytelnicy uważają, iż nieźle piszę. Nie planuję jednak przeniesienia akcji powieści do innego polskiego miasta. Wyjątek zrobiłem dla Gdańska, ale to dlatego, że pracowałem w tandemie z Mariuszem Czubajem. On proponował Warszawę, ja upierałem się przy Wrocławiu, i ostatecznie stanęło na Gdańsku. Dlatego nie będzie mojej powieści o Krakowie. Z zasady akcję moich powieści osadzam tylko w tych miastach, które kocham. A Krakowa nie kocham…

Marek Krajewski

Z wykształcenia filolog klasyczny, tłumacz, pisarz. Stworzył cykl bestsellerowych powieści kryminalnych (m.in. Śmierć w Breslau, Festung Breslau, Koniec świata w Breslau), których akcja toczy się w międzywojennym Wrocławiu. Właśnie ukazała się druga część nowego, lwowskiego cyklu (Liczby Charona). Książki Marka Krajewskiego przetłumaczono na dwanaście języków. Jest laureatem paszportu „Polityki”, Nagrody Wielkiego Kalibru i Nagrody Prezydenta Wrocławia.