All inclusive

W tym roku miało być po emerycku – samolot, autokar, hotel.

Z powodu destrukcji mojego użebrowania, co opisywałem w poprzednim felietonie, postanowiłem porzucić wędrowniczy tryb wakacjowania.

Osiadłem zatem na dwa tygodnie w mocno nasłonecznionym zakątku Europy, by – jako tzw. „żebrak” – przyjmować lejącą się wraz ze słonecznym żarem witaminę D, która pono wzmacnia kości. Ponieważ chciałem się udać do kraju o bogatych tradycjach epikurejskich (a u potomków Etrusków już bywałem), wybór mój padł na ziemię równie sympatycznych, co tajemniczych Minojczyków, o których nie wiadomo nawet, jak się zwali (Minojczykami ochrzcił ich na początku XX wieku angielski archeolog Evans).

Wygoda kosztuje – odpoczywając stacjonarnie z biurem podróży, trzeba dać się zamknąć w kompleksie hotelowym i wybrać tak zwaną (ale tylko zwaną) opcję all inclusive, żeby nie płacić za każdy łyk wody mineralnej. Taka opcja to duże wyrzeczenie dla ludzi ciekawych świata, bo – jeśli trzy gigantyczne posiłki w hotelu i napoje lokalne są w cenie – to jak tu jeszcze znaleźć siłę woli i miejsce w organizmie, by skonsumować coś na zewnątrz ośrodka?

Rys. A. ZarębaJa kilka razy na ten desperacki krok się zdecydowałem… All inclusive oznacza bowiem także alkohole (wybrane) dostępne bez ograniczeń i opłaty. Jako że w naszym kreteńskim miejscu zakwaterowania (wielki hotel na skraju miasteczka na wschodzie wyspy) przebywało kilkuset wczasowiczów z całej Europy, postanowiłem przyglądnąć się alkoholowym obyczajom różnych nacji, naszej nie wyłączając.

Do śniadania – jak zauważyłem – alkoholu nikt nie zamawiał. Może przyczyną była wczesna pora – w Grecji godzina 10, o której kończył się poranny posiłek, to nasza 9, a o tej porze organizm z trudem przyjmuje napoje wyskokowe, zwłaszcza po regularnych, późnowieczornych ćwiczeniach w tej dyscyplinie. Nawet Rosjanie, którzy liczbowo zdominowali inne wypoczywające narodowości, jogurtu, jajecznicy czy kruasantów nie zapijali.

Co innego po śniadaniu – wówczas kufel piwa pojawiał się w niejednej dłoni wieńczonej najczęściej mocarnym, odkrytym bicepsem. Wysmażone przedpołudniowym słońcem towarzystwo schodziło się w porze lunchu na kolejny posiłek, a odwodnione ciała domagały się wewnętrznego nawilżenia. Wówczas na co drugim niemal stole, obok obowiązkowej greckiej mineralnej, pojawiało się – w zrównoważonej proporcji – piwo i winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...). Siła tego drugiego nie leżała w jakości, lecz ilości płynu.

Greccy kelnerzy i barmani (zarówno hotelowi, jak i knajpiani, przynajmniej ci na Krecie) leją bowiem po brzegi. Zatem nawet kieliszek mizernego stołowego wina, etykietowanego nazwą hotelu, pozbawiał umęczone organizmy resztek sił witalnych. W te skwarne południowe godziny Francuzi i Włosi ratowali się mocną grecką kawą, przybysze z krain północnych zapadali w drzemkę lub letarg, odurzani narkotycznym skrzekiem cykad.

Popołudniami wczasowicze budzili się do życia i napełnieni mitycznymi widokami, namoczeni morską wodą, owiani ożywczym, słonecznym kreteńskim wiatrem kierowali swe myśli ku zwieńczeniu dnia – wieczornemu obiadowi i romantycznym posiadom na tarasach i balkonach. Przy kolacji wino brało wszystkich w swe posiadanie, a co ambitniejsi południowcy zamawiali nie kieliszki, lecz butelkityp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... (których często nie byli w stanie opróżnić). Po zapadnięciu cudownego kreteńskiego zmierzchu buchające gorącem ciała, z których z całą mocą uwalniał się zmysłowy duch, oddawały się zapomnieniu przy wtórze pieśni wrażliwego Włocha. Wówczas hotelowy bar przeżywał oblężenie – surowi Skandynawowie raczyli się kuflami piwa, Francuzi i Włosi winem, Polacy dzielili swą uwagę pomiędzy owe dwa trunki, z lubością także wlewając w siebie zgrzebny drink – rum ze spritem i limonką. Respekt budzili Rosjanie – ci nosili całe tace wódki! Nic dziwnego, że jednego z drugim gieroja z partnerką podrywało do tańca.

O 23.00 kończył się czas darmowych napojów i oszczędniejsi zwijali żagle. Rosjanie wszakże nie liczyli się z groszem, tym bardziej że wielu z nich przywieziono tam zaledwie na weekend…

Miało być po emerycku i trochę było – samolot, autobus, hotel. Ale lekko wcale nie – bo zjeść i wypić, co zapłacone, to nie była bagatelka. Mimo zatem ciekawych obserwacji socjologicznych, których dostarcza obciążone rytuałem dnia życie all inclusive, wybieram na przyszłość less (mniej), ale exclusive.