Bezcenna cena

Cena wina przypomina puzzle. Dopiero zestawienie kilku elementów pozwala dostrzec jej ostateczny kształt.

„Dola” producenta, zysk importera, transport… Co jeszcze ukrywa się między cyframi składającymi się na cenę wina?

Polacy coraz chętniej „zapraszają” na swoje stoły winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...), choć niespełna trzy litry przypadające na statystyczne podniebienie nie czynią z nas tuzów w gronie europejskich winomanów. Za to niechętnie płacimy za nie więcej niż 15–20 zł. Właśnie tyle byliśmy skłonni wydać w 2011 roku na większość, bo aż trzy czwarte wszystkich kupowanych w naszym kraju win. I nic nie zapowiada rychłych zmian w tej materii. Zresztą nie ma chyba sensu kruszyć kopii o to, czy jest to efektem wciąż rachitycznej kultury winiarskiej, niekorzystnych relacji cenowych wina w stosunku do innych alkoholi, czy chudziutkich portfeli Polaków.

Warto jednak przyjrzeć się samej cenie wina, która przez wielu traktowana jest niczym fetysz. Wystarczy choć trochę pobuszować po forach internetowych, żeby się zorientować, jak istotną rolę odgrywa ona w decyzjach zakupowych. Co więcej, to właśnie cena „wyznacza” granicę między tym, co dobre i złe, choć akurat bywa ona… płynna.

Wina na każdą kieszeń i przedmioty westchnień, liderzy przedziałów cenowych i kuszące promocje – wszędzie w tle pojawia się cena. Zwykle tylko ta z jednym zerem zyskuje akceptację. W przypadku dodania kolejnego zera bardziej przypomina jednostkę chorobową niż narzędzie handlowe – wywołuje ucisk w sercu i drżenie rąk. Ceny z trzema zerami u większości zjadaczy chleba błyskawicznie windują trunek w sferę marzeń.

Czy zastanawiali się Państwo, co kształtuje ostateczną cenę wina? Co sprawia, że chcąc stać się jego posiadaczem, musimy z kieszeni wysupłać określoną liczbę złotówek? Renoma producenta, dobór i selekcja owoców, wyjątkowość parceli, a może czas leżakowania w beczkach? Owszem, wszystko to ma znaczenie, ale w praktyce stanowi tylko część kosztów. Akurat tych, które importer musi ponieść, chcąc, aby winiarz otworzył piwnice i udostępnił mu owoce swojej pracy. Zwykle to mniej więcej trzecia część ceny, którą później trzeba zapłacić za butelkę wina.

Spoglądając na kolejne cyferki, bez problemu dostrzeżemy również zysk importera, który standardowo przekracza trzecią część ceny. Jest to temat rzeka, bowiem wszystko tu zależy od strategii handlowej, kontaktów z producentami i sieci dystrybucyjnej. Trudno więc byłoby zdefiniować kwestię zysku importera w postaci niezmiennych kwot.

Zanim wino trafi na sklepową półkę, musi pokonać niejednokrotnie bardzo daleką drogę. Najtańsze „wędrują” nieraz tysiące kilometrów w ogromnych cysternach, po czym rozlewane są do butelek na miejscu. Inne opuszczają piwnice już w butelkach. Druga opcja oczywiście podwyższa koszty transportu. I to również nie pozostaje bez wpływu na cenę naszego ulubionego napoju.

Na koniec nie sposób nie poruszyć wątku „kryminalnego”. Otóż każde wino, chcąc nie chcąc, musi zapłacić swoisty „haracz” w postaci podatków. Najwięcej „życzy” sobie VAT, choć swoje „działki” muszą też otrzymać akcyza, banderola i… podatek śmieciowy.

Powyższe wywody pozbawione są chirurgicznej precyzji i nie należy traktować ich inaczej, jak tylko luźnych dywagacji. Tym bardziej że tak jak wino winu nie jest równe, tak samo i cena cenie. Wszak udział poszczególnych elementów w ostatecznej cenie będzie się różnił choćby w zależności od tego, czy mamy do czynienia z winem renomowanym, czy masowo produkowanym trunkiem.

I najważniejsze – zawsze poddawajmy się dyktatowi smaku, a nie ceny. Bowiem świadomość ceny, zarówno niskiej, jak i wysokiej, potrafi skutecznie „manipulować” kubkami smakowymi.