Nasza pięćdziesiątka!

Sto lat, sto lat! – można by zaśpiewać z okazji jubileuszowego wydania! A właściwie: pięćdziesiąt, pięćdziesiąt! – ale to trudno wymówić, a co dopiero zaśpiewać, więc ograniczymy się do zjedzenia tortu i wypicia butelkityp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... dobrego szampana.

Życzenia te kieruję nie tylko do redakcji i tych wszystkich, którzy przez ostatnie dziesięć lat walczą, żeby co dwa miesiące kolejny numer trafił pod spragnione wiedzy i wina strzechy. To życzenia i podziękowania dla tych, którzy od samego początku są naszymi Czytelnikami. Zapewne w wielu domach gdzieś na strychach, w zapomnianych szufladach można znaleźć archiwalne wydania „Kuriera Winiarskiego” – kilkustronicowej gazetki, która z biegiem lat ewoluowała w „Czas Wina” i rozrosła się do dzisiejszych rozmiarów.
Fot. ArchiwumNa początku nam się wydawało, że wystarczy, by dwie osoby usiadły na nockę przy komputerze, intensywnie popracowały i „gazeta” będzie gotowa. Jednak rzeczywistość szybko to zweryfikowała. Z numeru na numer poświęcaliśmy naszemu dziecku coraz więcej uwagi, a wraz z rozwojem pisma dziennikarstwo stało się naszą pasją. Dziś w redakcji pracuje na stałe kilka osób wspomaganych przez sztab współpracowników. Bez ich pracy i zaangażowania nie byłoby pisma, którego 50. numer trzymają Państwo w rękach. Magazyn istnieje i wciąż się rozwija.
Wznieśmy zatem puchary, kielichy, szklanice – czy co tam mamy pod ręką – i krzyknijmy radosne: vivat, vivat „Czas Wina”!

Wojciech Giebuta

 

Redakcja za zamkniętymi drzwiami

Długo zastanawialiśmy się, w jaki sposób – z okazji jubileuszu – przybliżyć Państwu naszą codzienną pracę. Zgodni byliśmy tylko w jednym – powinniśmy to jakoś zrobić. Ale wszystko rozbijało się ciągle o malutkie słówko: „jak”. „Houston, ons het‘n probleem” – jak mówią Afrykanerzy, czyli „Houston, mamy problem” – powtarzał się bez końca cytat z filmu Apollo 13. Ostatecznie wybraliśmy najbardziej ryzykowną metodę. Trudno, przedstawiliśmy nas samych własnymi oczyma – złośliwie, z wyrachowaniem, czasami satyrycznie, czasami wykorzystując ten moment, by pośmiać się z kogoś, z kim pracuje się na co dzień. Nie wszyscy byli zadowoleni, gdy zobaczyli się oczyma współpracowników. Jednym „dokopano” bardziej, innym się nieco upiekło. Cóż, samo życie. Mamy wszakże nadzieję, że te krótkie teksty nieco Państwa rozbawią. Pozwolą zajrzeć za kulisy naszej pracy, gdzie z przymrużeniem oka pokazujemy, z jakimi trudnościami musimy się borykać, by oddać do rąk Czytelników kolejne wydanie „Czasu Wina”. Nasza praca sprawia nam ciągle wielką frajdę. mamy nadzieję, że Państwu również każde wydanie naszego magazynu dostarcza wiele przyjemności.

Wojciech Gogoliński

Wzorzyste bokserki Naczelnego

Paweł Gąsiorek

Marta Wille-Baumkauf – właścicielka winiarni Pendits w Tokaju – jest postacią dumną i smutną. Odkąd kilkanaście lat temu zmarł jej mąż, rzadko na jej twarzy gości uśmiech. Z niezwykłą powagą opowiada o swoich  winach. Po winnicach obwozi gości 20-letnim, czarnym volkswagenem transporterem, na którym bez trudu odczytać można ślady reklam zakładu pogrzebowego jego poprzedniego właściciela. Robi to wszystko z kamienną  twarzą, jak gdyby uśmiechanie się nie należało już do jej świata.
Nasz Naczelny dobrze zna Martę. Spędził z nią w Tokaju ładnych kilka dni, studiując historię Flóriána Bilickiego, postaci równie tragicznej jak Marta – polskiego winiarskiego kupca osiadłego w Tokaju, który ciężką pracą doszedł do fortuny odebranej mu przez komunistyczne władze Węgier.
Naczelny jest osobą wielce dowcipną. Niejednego doprowadził już do łez (ze śmiechu) swym ciętym, lekko złośliwym, angielskim humorem. Z Martą próbował to samo, ale nigdy nie udało mu się wydobyć z niej nic więcej poza lekkim uśmiechem, przypominającym bardziej nerwowy grymas niż prawdziwe rozbawienie. Nawet zjadane przez niego potrójne porcje babgulaszu (za które oczywiście zawsze płaciła Marta) nie wywoływały u niej śladu rozbawienia. Marta taka już po prostu jest.
Fot. C. GajdaPewnego dnia – a była to wczesna wiosna – Marta zawitała do Krakowa, precyzyjnie rzecz ujmując – do naszej redakcji. Naczelny czując wiosnę, od kilku dni nosił już krótkie spodnie. Tak też było i tego dnia. Należy tu powiedzieć, że w pokoju redakcji płeć piękna dysponuje sporą przewagą ilościową, a przez wiele dni Naczelny jako jedyny reprezentuje tę lepszą (ale podobno brzydszą płeć). Tak też było i tego dnia.
Jako że ściany redakcji są przeszklone, zbliżającą się Martę było widać już zawczasu. Uśmiechnięty Naczelny zerwał się z fotela, by ją przywitać. Staropolskim zwyczajem zaczęli wymieniać armatnie pocałunki. Wszyscy w redakcji podziwiali tę zażyłość Naczelnego z jedną z najlepszych producentek wina w Tokaju.
Nagle – do dziś nie wiadomo dlaczego – krótkie spodnie Naczelnego opadły do kostek. Redakcja wstrzymała oddech. Świat ujrzał to, co dotychczas niewiele oczu miało okazję podziwiać. Kolorowe, w fantazyjne kwiaty udekorowane bokserskie majtki Naczelnego. Większość obserwatorów zdarzenia nie wiedziało co bardziej podziwiać: rozmiar bokserek czy ich dizajn.
Ostatnia spostrzegła się Marta. Z początku lekko skonfundowana, po chwili – być może po raz pierwszy od lat – dołączyła do chóru entuzjastycznych odgłosów spontanicznie wydobywających się z żeńskiej części redakcji. Smutki poszły na bok. Pozostała czysta radość. Bez względu na przeszłość. Winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) jest przecież rzeczą radosną, takoż i bokserki Naczelnego.
Liczne komentarze w kolejnych dniach po zdarzeniu podzieliły się na dwa wątki. Jedni dociekali praźródła fantazyjnych kwiatowych motywów bokserek, podczas gdy inni koncentrowali się na ich rozmiarze, zastanawiając się, czy nie stanowią produkcji ubocznej wytwórni namiotów w Górze Kalwarii.
Naczelny na to miał tylko jedną odpowiedź. Przynajmniej były czyste.

„Prezesu” lubi się przebierać

Artur Boruta

Tak, tak – wiem, że brzmi to dwuznacznie, ale „Prezesu” lubi się przebierać. Zaraz opowiem resztę…
Otóż w ciągu tych lat, gdy oddaliśmy do rąk Czytelników 50 wydań „Czasu Wina”, a wcześniej „Kuriera Winiarskiego”, wiele razy znajdowaliśmy się w przedziwnych miejscach na świecie. Zawsze, oczywiście, w poszukiwaniu dobrego wina. Gdziekolwiek jednak miałem przyjemność towarzyszyć mu w podróży – czy to był sklep jeździecki w Chile, czy nobliwe Château Bousceau w Bordeaux – gdy tylko w pobliżu można było dokonać zmiany wierzchniej szaty, „Prezesu” bez żenady wskakiwał w wynalezione fatałaszki! Ba, czasem nawet straszył tym swoim nowym wcieleniem Bogu ducha winnych współtowarzyszy podróży…
Tylko raz widziałem go zakłopotanego z powodu nietypowego stroju (zazwyczaj starannie przestrzega etykiety), gdy po jedynej w swoim rodzaju przedłużającej się degustacji w specjalnie oddanym dla naszej ekipy château zszedł jeszcze przede snem w stroju skromniejszym niż pidżama do sali degustacyjnej, aby przywołać smak któregoś wina. Prawdopodobnie postanowił je jeszcze na gorąco skomentować i opisać. Nie zauważył jednak, że przy kominku jeszcze ktoś siedzi i bacznie przygląda się tej niebywałej scenie.
To cena, jaką płaci się za swoje pasje. „Prezesu” w negliżu, z przejętą miną, degustujący Château Margaux rocznik ‘86 – bezcenne!

Wspólnych spacerów czar

Dorota Romanowska

Naczelny jest człowiekiem postury nader słusznej, ceniącym wygodę i darzącym szczerym obrzydzeniem wszelkie formy aktywności fizycznej. Męczyć się nie lubi, chodzenie uważa za rzecz niedopuszczalną, skoro są taksówki i wszędzie można nimi dojechać, nie nadwyrężając mięśni kończyn dolnych. Trzeba przyznać, że przy takim nastawieniu do życia dziennikarskie wyjazdy w towarzystwie mojej skromnej osoby należy uznać za wyraźnie ironiczny wybryk losu. Ale ponieważ żywię głębokie przekonanie, iż ruch jest niezbędny do utrzymania dobrego stanu zdrowia, a na dobrym stanie zdrowia naczelnego jak najbardziej wszystkim w redakcji zależy, postanowiłam za punkt honoru rozwinąć u niego choć w minimalnym stopniu chęć do uprawiania jakiejkolwiek formy aktywności fizycznej. Z przyczyn oczywistych najbardziej dostępny okazał się spacer. Nieoczekiwanie odniosłam w tej materii znaczny sukces.
Legendarne już w tym momencie „umiłowanie spacerów” przez Wojtka Gogolińskiego narodziło się pewnej rześkiej wiosennej nocy w Turynie. Była to jedna z pierwszych wspólnych eskapad służbowych, którą odbyliśmy we wzmocnionym składzie, bo pojechała nas trójka. Tyle że na nieszczęście dla naczelnego, druga koleżanka również uwielbiała chodzić. Ponieważ w Turynie byłyśmy po raz pierwszy, zupełnie oczywiste dla nas było, że miasto należy obejrzeć.
Jedyną możliwą porą pozwalającą na zapoznanie się z urokami miasta okazała się noc. Pognałyśmy zatem ulicami przepięknego, z lekka uśpionego już miasta, owiewane rześkim, wiosennym powietrzem. A naczelny, nie wiedzieć czemu, bo w Turynie był już kilkakrotnie, za nami, i to nawet bez słowa komentarza… Po około trzech godzinach przemierzania kurcgalopkiem przestronnych ulic niegdysiejszej stolicy Włoch zakończyliśmy zwiedzanie. Po powrocie do Polski z niekłamaną satysfakcją rozpowiadałyśmy o nowych upodobaniach Wojtka. Od tego Turynu się zaczęło….
Ale chyba ukoronowaniem naszych dokonań w tej materii był spacer w palącym lipcowym hiszpańskim słońcu, i to po mieście, w którym żywcem nic nie było do oglądania. Bo trudno za atrakcję uznać pomnik Don Kichota i Sancho Pansy wznoszący się w pobliżu głównej ulicy Alcázar de San Juan… Wojtek bez protestów podążał za mną, tyle że tym razem uczciwie muszę przyznać, nie było na czym oka zawiesić, a słońce prażyło niemiłosiernie. Nie koniec na tym. Podczas owego pobytu na Półwyspie Iberyjskim przeznaczenie najwyraźniej postanowiło z naczelnego zakpić. Wieczorem do hotelu przybył sympatyczny Hiszpan, aby zabrać nas na kolację. Z rozbrajającym uśmiechem oświadczył, że nie zabrał samochodu, abyśmy się mogli przejść, bo taki ładny wieczór… Wyrazu twarzy Wojtka nie zapomnę. Gnaliśmy więc ponownie po ulicach Alcázar de San Juan tym razem w poświacie księżyca. Zawsze to lepiej niż w pełnym słońcu, pocieszałam siebie i sponiewieranego naczelnego.
Z czasem Wojciech przywykł do spacerów, uznając je za obowiązkowy punkt wszystkich wspólnych wyjazdów. W Wiedniu, nie bacząc na padający deszcz, sam zaproponował przechadzkę na miejsce spotkania, mrucząc pod nosem, że upora się z powinnością na początku i potem będzie miał z głowy. Tylko teraz, wspominając ten wyjazd, nie może się nadziwić, po jakie licho ganiał po mieście w deszczu z biletem na metro w kieszeni, zapewnionym przez organizatorów Vievinum…

Gorączka na Wysokiej

Marta Śmietana

Dawno, dawno temu, w winiarskiej przeszłości, w Dworze na Wysokiej odbywało się szkolenie przyszłych adeptów i – być może – winiarskich ekspertów. Cmokano, wąchano, spluwano, notowano, mówiono, zgadywano i dowodzono swej wiedzy i kompetencji. Grube ściany dworu chroniły boleśnie od świata. Boleśnie – bo właśnie rozkwitał za oknami kwiecień. My zaś pociliśmy się nad kieliszkami.
Wiedza zdobywana w ten sposób wydawała mi się wielce absurdalna. Rozdmuchana w formie, pozbawiona treści, nadęta i sztucznie snobistyczna. Diabli wiedzą, czemu mająca służyć, ubrana w słowa tak zdobne, jak – nie przymierzając – złotogłów. Spod którego jednak wystaje zbyt prostacki i zbyt banalny konkret. Bo wino, jakie jest, każdy zdoła ocenić, czyż nie? Dobre lub nie.
Gorączkowałam się więc w kuchni na Wysokiej, by irytację swą zakończyć frazą: „Co ja czuję w tym kieliszku?! Pole, świeżo zaorane! A na tym polu dwa krety – w tym jeden chory, a być może już martwy!”. Jakże byłam dumna z mej zjadliwej riposty – asekuracyjnie jednak wygłoszonej na boku.

Teraz, patrząc wstecz na Wysoką, na siebie i zaglądając do kieliszka – cóż mogę rzec? Jestem pewna, że jeden z kretów ma schorzenia reumatologiczne i swędzi go prawa łapka, a pozorny rigor mortis drugiego to nic innego jak tylko kompleksowy skurcz. Groźnie wyglądający, lecz ustępujący…

Ucz się języków obcych

Wojciech Giebuta

Działo się to dawno, dawno temu, gdy na winiarskich ścieżkach stawiałem pierwsze kroki. Było to podczas wyprawy do Tokaju, gdzie byliśmy z pierwszymi członkami Klubu Domu Wina. Wiadomo, taki wyjazd dla kogoś zajmującego się winem to wyprawa do raju – przez cały dzień zwiedzanie winnic, pierwsze winogrona jedzone prosto z krzewu, pierwsza duża degustacja i możliwość napisania pierwszego tekstu do czasopisma.
Wieczorem wszyscy poszliśmy na wspólną kolację. W tym miejscu warto nadmienić, że 10 lat temu w węgierskim Tokaju ciężko było znaleźć jakąkolwiek przyzwoitą restaurację, a już zupełnie niemożliwe było znalezienie kelnera mówiącego choćby trochę w innym języku niż węgierski. Siedliśmy za stołem w stylizowanej na zamek króla Artura (sic!) restauracji. Kelner, przebrany w coś między żupanem a szlafrokiem, wręczył nam oprawione w skórę karty z mnogością poetycko opisanych dań – naturalnie po węgiersku. Po kilkunastu minutach prób wyciągnięcia od kelnera jakichkolwiek wskazówek dotyczącej znaczenia węgierskich opisów zdaliśmy sobie sprawę, że musimy liczyć wyłącznie na własne wyczucie.
Jedyną blisko brzmiącą nazwą był gulyás, więc bardziej głodni z nas zamówili po porcji. Okazał się on wprawdzie nie sosem, a zupą – ale bardzo dobrą i pożywną – co przy przedłużającym się pobycie nie było bez znaczenia. Ale nie wszyscy poszli na łatwiznę. – Nie macie za grosz fantazji – powiedział z pogardą w głosie Paweł Gąsiorek. – Zupę to każdy potrafi zamówić. Zaraz wam pokażę, jak się zamawia po węgiersku!
Wiedziałem, że szef w życiu nie uczył się węgierskiego, więc z tym większym podziwem i zaciekawieniem obserwowałem ciąg dalszy wydarzeń. Na początku Paweł zamówił po węgiersku aperitifnapój alkoholowy (rzadziej bezalkoholowy) podawany przed po... (...), wołając do kelnera „palinka por favor!” – a potem poszło już łatwo. Pamiętam, jak z podziwem patrzyłem, kiedy Paweł z niespotykaną łatwością porozumiewa się z kelnerem w jego rodzimej mowie. Zachwycony – że w końcu ktoś go rozumie – chłopak opisywał Pawłowi kolejne pozycje z karty dań. Ten kiwał głową ze zrozumieniem i raz po raz wskazywał na następne potrawy.
Zamówił przystawki, danie główne i deser – a przynajmniej tak mu się zdawało. Bo po chwili kelner przyniósł trzy porcje kulek na zimno nieróżniących się od siebie niczym prócz rodzaju mięsa, z którego były zrobione. – Cóż, samymi przystawkami też można się najeść – podsumował filozoficznie Paweł i zamówił kolejną palinkę. My tymczasem kończyliśmy nasz gulyás bogrács.

Z Polski rodem

Szymon St. Kamiński

Wydawać by się mogło, że redakcyjne wyjazdy to forma niezasłużonego odpoczynku. Nic bardziej mylnego. Zmuszają nas do bezcelowych spacerów pośród winnic, degustowania kilkudziesięciu próbek wina dziennie, nieustannego notowania, komentowania i wyrażania zachwytu. Jeden z wyjazdów był pod tym względem wyjątkowy – w Toskanii zagościliśmy na zamku Cacchiano. Tam, przy okazji wizytowania Chianti, rzeczywiście był czas na chwilę relaksu, w tym także posiłki i miłe pogawędki z właścicielem zamku baronem Ricasoli – Firidolfi. Pod koniec pobytu baron poprosił nas o wizytówki. Następnie, zgodnie z regułami dyplomacji, dokładnie je przeczytał.
Zainteresowały go bardzo nasze nazwiska. Wyjaśniliśmy mu, że polskie zakończenia na „ski” lub „ska” świadczą o pochodzeniu szlacheckim, a więc Dorota Romanowska to nikt inny jak tylko Dorota de Romanov. Na mojej wizytówce uwagę barona przykuły inicjały środkowego imienia: Szymon St. Kamiński. Domyślił się, że chodzi o „Saint Kaminski”. Najbardziej zafrapowała go jednak wizytówka Marty Śmietany. Jakby wiedziony intuicją zapytał: „Czy to coś znaczy?”. Odpowiedziałem, że tak: panna (po włosku – śmietana). I jeszcze nieopatrznie dodałem, że gdy bijemy naszą koleżankę, to robi się jak masło.
Zapewne baron pożegnał nas w przekonaniu, że odwiedziła go spadkobierczyni dynastii carów Rosji, potomek jakiegoś polskiego świętego oraz ofiara redakcyjnej przemocy…

Salvatore, stupido!

Agnieszka Lasota-Wojnicka

Wszyscy zapewne myślą, że praca przy biurku w wydawnictwie, pisanie tekstów, a nawet stanie na straży pięknej polszczyzny nie mają nic wspólnego z tężyzną fizyczną, a po jakimś czasie to po prostu zajęcie nudne. Otóż takie osoby są w dużym błędzie. Wystarczy, że spędziłyby dzień w redakcji „Czasu Wina”, a z pewnością zmieniłyby zdanie!
Jeśli chodzi o fizykę, używanie mięśni w pracy w wydawnictwie ma miejsce o różnych porach dnia i niemal codziennie. Związane jest to często z osobą miłościwie nam panującego redaktora naczelnego. Zaczyna się już rano, gdy tuż po 9.00 dzwoni telefon i koleżanka informuje krótko, acz treściwie: „Bułki!”. Naczelny musi szybciutko wyturlać się zza biurka i biec, biec, biec do drzwi sprintem, bo pani, która nawiedza nas z koszykiem z bułkami, dziwnym trafem nie może ani minuty poczekać na spragnionych śniadania. Odpukać, jak na razie, naczelny zawsze jest na czas i wraca z uśmiechem na ustach oraz bułką w dłoni.
Potem jest przepychanka intelektualna, kto komu czego nie wysłał, jak bardzo „olał” deadline i do której „mieszka” w redakcji, by nadrobić zaległości. Sytuacja wygląda groźnie? Bynajmniej taka nie jest. Dlaczego? Bo do południa „robimy w kulturze”, więc wszelkie słowa powszechnie uważane za obraźliwe są na cenzurowanym. Przynajmniej w formie ustnej nikomu się nie dostanie (mogą jedynie fruwać tu i ówdzie papierowe kulki…). Najwyżej w ramach kary może zostać wysłany do sklepu po pyszności pobudzające myślenie. Zwykle takie wyjście poprzedza ekspresowa narada redakcyjna: „Ja chcę Bounty! A ja Twixa! Dla mnie Mieszanka Wedlowska!”.
Grunt, by i wilk był syty, i owca cała! Ale bez obaw. Raj na ziemi nam tu nie grozi. Bo jeśli tylko atmosfera staje się zbyt radosna (by nie powiedzieć „beztroska”), naczelny potrafi ją ukrócić jednym zdaniem: „Czy tutaj się pracuje?”. Na moment robi się cisza i każdy wlepia oczy we własny monitor. Jednak po chwilowej konsternacji znów powraca niczym bumerang jakieś powiedzonko ukute w naszym redakcyjnym pokoju, które działa niczym dynamit, rozbrajając doszczętnie i samego naczelnego! Ostatnio bowiem mamy nowy sposób, by skomentować np. własną sklerozę lub niedopatrzenie. Używamy do tego słów zakonnika z Imienia róży, który maskował swoje niedociągnięcia słowami: „Salvatore, stupido!”. I znów ubaw po pachy!

 

Fot. G. "Zapatero" Pedrosa

Oto my! Od lewej: Celina Gajda (grafika), Agnieszka Lasota-Wojnicka (sekretarz redakcji), Dorota Romanowska (redaktor, kontakty zagraniczne), Wojciech Gogoliński (naczelny), Wojciech Giebuta (zastępca naczelnego). W środku Paweł Gąsiorek (wydawca i prezes). Nieobecni: Ania Miodońska (urlop macierzyński), Artur Boruta (chwilowe miejsce pobytu – Nowa Zelandia).

Zdjęcie wykonał Guillermo „Zapatero” Pedrosa (praktykant z Hiszpanii, który zgłębia u nas tajniki dziennikarstwa).