Przywiązanie

Dzisiejsze Kinbaku Shibari pochodzi od hojōjutsu, sztuki walki, której założeniem było unieruchomienie jeńca w ten sposób, by nie był w stanie w żaden sposób się wyswobodzić.

Za twórcę Kinbaku uznawany jest Seiu, który prowadził badania nad technikami wiązania i torturowania więźniów za pomocą lin w siedemnastowiecznej Japonii. Uważa się jednak, że opierał się on na piętnastowiecznych formach, które pojawiały się w japońskim teatrze Kabuki. Z początku hojōjutsu było wykorzystywane w więzieniach, gdzie służyło jako wymyślna i skuteczna metoda uzyskiwania zeznań. Jednak z biegiem lat japońscy mistrzowie Shibari przenieśli swe zdolności w sferę erotyki.

Fot. Radek RymutRozwiązaniem na przywiązanie może być tutaj pożegnanie. Przywiązujemy dużą wagę do przywiązania do tradycji. Często ta waga potrafi stać się nadwagą, a przywiązanie do tradycji zamienić w obskurantyzm. W celu uniknięcia takich powiązań mam pewne rozwiązanie. Wiąże się ono jednak również z wiązaniem czy też zawiązywaniem. Co ciekawe zawiązywać będziemy absolutnie w powiązaniu z tradycją. Zapewniam jednak, że w tym wypadku unikniemy tak dzisiaj niepożądanego wstecznictwa czy zaściankowości, a nawet prowincjonalizmu. Zalecałbym jednak w celu dogłębnego odczuwania owego obwiązywania znaleźć cichy kącik gdzieś na prowincji. Ponieważ miastom nie służy zadymianie. Zadymianie w znacznym stopniu ogranicza nam oddychanie. Tradycyjne zadymianie jednak uzdatnia wygląd i co najważniejsze smak substancji, jak już wcześniej wspomniałem związanej przeważnie z nadwagą. Gdyby przyjrzeć się jednak pewnym przyjemnościom towarzyszącym przybieraniu na wadze, sprawa staje się bardziej złożona i trudna do rozwiązania. Złożoność sytuacji jest co najmniej dwojaka, jeśli nie trojaka. Przyjemność związana z jedzeniem i powiązane z tym doznania smakowe wzmagają ciężar. Bywa wtedy, że po doznaniach staje się on uciążliwy, szczególnie w pewnych sytuacjach związanych z doznaniami fizycznymi. Takimi jak wiszenie na przykład. Aby uniknąć groźby zerwania więzów, czyli, potocznie mówiąc, urwania się i upadku, musimy poddać wspomnianą masę odciążeniu. Nadmiar zbędnych płynów wszelkiego rodzaju jesteśmy w stanie wydobyć, traktując okrutnie masę mieszaniną soli i saletry. To trwa mniej więcej tydzień. Powrót do tradycji nakazuje nam uzbroić się w cierpliwość. Po tym czasie natarta masa – dobrze – nazwijmy już ją sobie tradycyjnie masą wieprzową, czyli szynką z kością – traci na masie około połowę. Czyli ciężar znacząco spadł i daje nam nadzieję, że ze złożoności trojakiej pozostanie nam dwojaka. Wyeliminowaliśmy bowiem (przynajmniej w pięćdziesięciu procentach) ryzyko zerwania więzów. Kolejną, jedną z pozostałych dwóch złożoności, jest przyjemność doznań smakowych. By zapewnić sobie ich jak najpełniejszy wymiar, znów musimy niezwłocznie nawiązać do tradycji. Nie przez traktowanie chemiczną szprycą, jak to przyjęło się w masowej produkcji – masę, nie dla mas przecież, poddajemy jedno lub dwutygodniowej kąpieli. Pozostaje tak zawieszona w stanie płynnej niewagi, czyli nieważkości, mimo pozostałej jeszcze znacznej swej wagi (a straciła jeszcze na wadze tyle, ile waży płynność zawarta w kąpieli wyparta przez zanurzoną masę, czyli szynkę z kością naszą). Zawartość cennej płynności kąpieli jest tradycyjna i prosta zarazem. To marynata – wystudzony wywar z ważonych, przepraszam – tym razem warzonych liści laurowych, ziela angielskiego, jagód jałowca i cebuli. Dwa tygodnie! Ważne! Należy zważać na to, żeby masa tkwiła w głębi wywaru. Odsłonięte jej części w tak długim czasie zepsują się i skażą dryfującą resztę. Ostatnia złożoność doznań to krępowanie. Shibari stosujemy na masie. To tak wielce artystyczna i tradycyjna sztuka krępowania, że bez wątpienia warta stosowania. Dbajmy, żeby masa nie wymknęła się, nie spadła i nie wpadła w otchłań zadymienia. Szczególnie że jej nowy stan zawieszenia trwać będzie do najbliższego dnienia. Kiedy po sześciu godzinach dojdzie po ugotowaniu do ostudzenia i rozkrojenia, szalonych doznań nie braknie dla podniebienia!

Postscriptum:
Szynka teścia. To wszystko prawda. Dwa razy do roku, przeważnie przed świętami Bożego Narodzenia lub Wielkanocy, odwiedzam rodziców żony, by dostąpić zaszczytu przygotowania wędlin. Po wcześniejszym marynowaniu. Szynki, boczki, balerony wędrują do opatentowanej przez Wacława wędzarni. Zostałem uznany przez rodzinę za mistrza wiązania szynek. Zamykam się więc w komórce na wiele godzin, z trunkiem jakimś dla towarzystwa. Po związaniu mięso wędruje do rozgrzanej komory, pełnej dymu z drzew owocowych i wędzi się tam co najmniej kilka godzin. Pieca trzeba doglądać. Ogień nie może być za mocny, bo sznurki przepalą się i wszystko spłonie. Kiedy będzie za mało dymu i za chłodno całe oczekiwanie pójdzie na marne. Czas doglądania skraca rzecz jasna ów trunek i praca przy obróbce drewna. Rankiem mięso gotuje się na tradycyjnym piecu opalanym drewnem. Po wyjęciu i ostudzeniu szynki tężeją co najmniej kolejną noc. Kiedy podane do stołu pełne aromatu rozkroimy, ukażą niezwykle barwne, porównywalne do drzewnych tęczowe słoje. Od mieniącego się w świetle srebrnografitowego po różowe, brązowe i pomarańczowe przebarwienia. Spowite białą warstwą tłuszczu zamkniętą w brunatnej barwy przypaloną skórkę. Po doznaniach wizualnych czas na smakowe.