Samo wino jest nudne

O „wymlaskanych” winach, podróżach na Stefanie Batorym i obsesyjnej miłości do morza z Tomaszem Raczkiem rozmawia Marta Śmietana

Marta Śmietana: Zacznijmy od początku: jaką rolę pełni winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) w Pana życiu?
Tomasz Raczek: Mój stosunek do wina jest niejednoznaczny. Cenię sobie smak wina, choć oczywiście nie każdego. Ale irytuje mnie ta cała otoczka wokół wina, snobistyczna aura czegoś wyjątkowego. Takie mlaskanie, mieszanie, obserwowanie śladów na kieliszku. Bażancie puszenie się swoją znajomością rozmaitych winnych szczegółów, winne ceremoniały. Mam wrażenie, że tej nadbudowy wino wcale nie potrzebuje. A takich ludzi jak ja to zraża.

W jakim sensie?
Ja po prostu lubię czasem napić się wina, ale nie lubię gadać o nim i nie lubię w restauracji kart win, które liczą 150 pozycji. Wręczają nam takie katalogi i następuje turniej: kto lepiej zna się na winie.

Ludzie mają słabość do popisywania się, nie ma chyba na to rady.
Oczywiście, ale wiem również z doświadczenia, że te wina, które są najdroższe i najbardziej „wymlaskane”, szkodzą mi. Czerwone, ciężkie, długo leżakujące wina wywołują u mnie straszliwy ból głowy.

Jakie wina Pan zatem pija?
Jeśli czerwone, to lekkie, stołowe, tym samym też tańsze, podawane w dzbankach w restauracjach. Natomiast gdy się zaczyna cmokanie i odkurzanie omszałych butelek, to wiem, że to się skończy dla mnie źle. Cena nie robi na mnie wrażenia, nie padam plackiem przed wyjątkowymi rocznikami. Po prostu nie lubię win pachnących czymś innym niż winem. Aromat wędzenia? W żadnym razie!

Fot. Tomasz RaczekGdzie i z kim pijał Pan wino? Słuchając, mam wrażenie, że nie zawsze wiązało się to z miłymi doświadczeniami.
Miałem to szczęście w życiu, że przebywałam w bardzo różnych miejscach i domach. Gdy działo się to we Francji, to rytuał picia stawał się dla mnie nieznośnie drobiazgowy. Gospodarze wierzyli święcie, że nikt na świecie nie zna się na winie tak jak oni i opowiadali o nim godzinami. A ja męczyłem się, gdy już po pierwszym łyku czułem, że mi nie smakuje.

I co wtedy zrobić? Zwłaszcza że w większości przypadków częstowani jesteśmy w dobrej wierze.
W tej sytuacji odstawić kieliszek to tak, jakby w kościele wypluć hostię na podłogę. Jest to problem, stres, a wino nie kojarzy się wtedy z przyjemnością tylko z nerwami i kłopotem towarzyskim. I dlatego uwielbiam pójść w Hiszpanii, we Włoszech do zwykłej knajpki i poprosić o czerwone house wine, a w Niemczech o białe, szczególnie nad Mozelą i Renem.

Ma Pan jakieś szczególne wspomnienie?
W Heilbronn w Niemczech podano wino, które mogłem pić bez końca. Nie zapamiętałem nazwy, więc poprosiłem, by mi ją zapisali. Pomyślałem, że potem kupię w sklepie i zabiorę do domu. A oni na to, że to niemożliwe, bo tego wina nie sprzedaje się poza winiarnią, nawet go nie butelkują. Więc ja – to gdzie je można pić? A oni – tylko u nas. Na co ja, że to nierozsądne ekonomicznie. A oni – wcale nie, bo mamy taką zasadę: jeśli smakuje ci to wino, to przyjeżdżaj do nas, żeby się go napić. I to mi się bardzo podoba.

Tak najlepiej, jasna sprawa. A wracając do puszenia się, ludzie najczęściej aspirują do bycia kimś…
Właśnie, do bycia kimś, kim nie są. A ponieważ rozmówcy wiedzą z reguły mniej od nich, to tym łatwiej zrobić wrażenie.

Ale tak naprawdę cała wiedza o winie służy ostatecznie temu, by kupować jak najlepiej za jak najniższą cenę.
Właśnie tak, najbardziej mnie cieszy proste podejście do wina, proste picie wina do jedzenia.

To skąd Pan bierze swoje wina?
Lubię bywać w piwnicach, ostatnio na Morawach. Właściciele oprowadzali nas kiedyś i pokazywali, jak robą wino, dawali do degustacji. To było bardzo piękne, czuło się, jak ci ludzie to kochają. I oni nie gadali wcale o tym, co zostaje na ściankach kieliszków i w jakich wolno, a w jakich nie…

Bo to Czesi są!
I ja ich za to kocham, i tam mi wino smakuje. Podobnie wino w Heilbronn i – uwaga – z winnic zielonogórskich. Jeździłem tam do nich, tam mnie częstowali; jeszcze nie mieli prawa do sprzedaży – ale czułem tam miłość i pasję, bo to są fantastyczni ludzie. Więc przywiozłem je do domu i piję też polskie wina, z radością.

A to nietypowe, bo mimo że polskie wina są coraz bardziej dostępne, to trudno znaleźć tych, którzy je rzeczywiście znają. A co Pana w winie cieszy?
Nie nagrody, nie roczniki, tylko kontakty z ludźmi. Lubię rozmawiać, ale nie o winie. I wtedy wino spełnia swoją rolę, bo jeśli ono samo ma być tematem rozmowy, to się robi okropnie nudno. Wino służy mi do czegoś, nie może być podmiotem samo w sobie. To trochę jak z nartami – im więcej inwestuje się w sprzęt, kolorowe skafandry i o tym się rozprawia, tym bardziej widzę w takiej osobie snoba, a nie narciarza.

A Pan jeździ?
Nie bardzo, ale jeśli, to wypożyczam sprzęt. Ja w ogóle nie lubię rzeczy, nie przywiązuję się do opakowań, nie lubię ich gromadzić. Czynność jest dla mnie bogiem, a nie jej oprawa.

Z winem jest trochę tak jak z kinem – można deklarować przywiązanie do artystycznych produkcji, ale w pewnym momencie dojrzewa się do tego, że ma nam być po prostu dobrze.
Tak jest. I jeszcze jedno: jestem całkowicie odporny na winiarskie mody. Żaden tam Nowy Światpopularne, zbiorcze określenie pozaeuropejskich państw win.... Ja tej mody nie kupuję, te wina mi wcale nie smakują.

A wracając do przeszłości. Wśród wszystkich Pana działań jedno jest szczególnie interesujące – rok na „Stefanie Batorym”. Jak w końcu lat 80. miało się tam wino?
Wina były podawane do kolacji, nawet była karta winlista win, którymi dysponuje restauracja. Może być skompo... (...), ale wtedy nie zwracałem na nie szczególnej uwagi. Choć pito dużo.

Wódki?
Drinków. Whisky była powszechna i łatwo dostępna w portach, do których zawijaliśmy, wódka oczywiście też, ale najwięcej było taniej whisky. I różnych innych alkoholi. Właściwie cała moja erudycja alkoholowa wzięła się ze „Stefana Batorego”. Barmani uczyli mnie, że świat alkoholi nie kończy się na whisky, wódce, ale jest jeszcze Cointreau, Grand Marnier, sherry czy benedyktynka. A potem, po powrocie szukałem tych trunków w Peweksach – i wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata, bo tego raczej w naszej komunistycznej rzeczywistości nie było.

Z tego sobie chyba nie wszyscy zdają sprawę, ale Pana miłość do morza ma formę wręcz obsesyjną i chyba niewytłumaczalną.
Nie mam pojęcia, skąd mi to się wzięło. Jestem z Warszawy, nikt nie pływał w rodzinie – po prostu taki się urodziłem. Po latach porzuciłem jednak marzenie o byciu marynarzem, teraz pływam jako pasażer, głównie na statkach francuskiego armatora Compagnie du Ponant. A tam przywiązują wielką wagę do wina. Codziennie inne wina sugerowane są do menu przez sommeliera, służącego też pomocą, na której nigdy się nie zawiodłem. I on przypomina również, że wino powinno towarzyszyć jedzeniu. Nie tak jak w Polsce, gdy spotyka się towarzystwo i pada hasło: „napijmy się winka”.

Wina!
„Winka” – tak się u nas mówi! I to winko pije się jak drinki, w celu alkoholizowania się. A ja tak nie umiem i nie lubię. Uważam, że wino powinno służyć dobremu trawieniu. I uzupełnieniu bukietu smaków. Wino dla wina piję bardzo rzadko. Nie mam takiej potrzeby.

W domu tak samo?
W domu rzadko. Raczej piję wino w miejscach, gdzie ono pojawia się w sposób naturalny, wynika z sytuacji. Na przykład styl obowiązujący na statkach jest wyjątkowy, nie przenoszę go do Warszawy, ale traktuję jako element rejsu. Na statkach jest trochę jak w skansenie – w obyczaju, w zachowaniach.

To co Pan pije do obiadu?
Wodę. Brakuje mi miejsca w mózgu na to, żeby się uczyć, które wino do czego. W ogóle mnie to nie ciekawi, za to lubię, żeby ktoś za mnie dokonał takiego wyboru – żebym mógł ocenić, czy ma rację, czy nie.

Krótko mówiąc, to przestroga dla mniej lub bardziej fachowych specjalistów winiarskich – nie epatujcie.
Oczywiście trochę teraz prowokuję, ale swoją drogą uważam, że mężczyźni są bardziej uciążliwi w przekazywaniu swojej wiedzy o winach. Jak już coś wiedzą, to za wszelką cenę chcą się tym popisać.

Bo wciąż jesteśmy społeczeństwem patriarchalnym… A może to jakaś prowokacja?
Kiedyś byłem zaproszony przez specjalistę od win francuskich. Lubię szokować, więc powiedziałem, że najbardziej lubię Sophię Blanc de Blanc.

I…?
Równie dobrze mogłem puścić bąka. A to naprawdę niezłe wino, cała moja młodość to ta Sophia. Była niedroga i taka… niejadowita.

Każdy nad Wisłą ma chyba wspomnienia związane z Sophią. A na przyszłość, jakie ma Pan marzenia?
Morskie. Po pierwsze: rejs dookoła świata. Trzymiesięczny – by doświadczyć kulistości ziemi dzięki wodzie.

Drugie?
Jest taki statek pasażerski The One, nie pływa po trasie, nie zabiera wycieczek, ma za to mieszkania, które można tam wykupić.

Takie lofty?
Tak! Właściciel takiej posesji dostaje informacje, gdzie aktualnie znajduje się jego mieszkanie. I może sobie tam dolecieć. Pomieszkać tydzień, dwa, miesiąc, rok – pisać książkę, zaprosić przyjaciół. Ale żeby mnie było na to stać, musiałbym chyba wygrać Taniec z gwiazdami…


Tomasz Raczek

recenzent teatralny i filmowy, osobowość telewizyjna, najbardziej znana masowemu odbiorcy z cyklu Perły z lamusa, który przez 10 lat prowadził wraz z Zygmuntem Kałużyńskim na antenie TVP2. Stworzył od podstaw polską wersję „Playboya”, wprowadził na polski rynek tygodnik „Gala”. W 2002 roku założył wydawnictwo Instytut Wydawniczy Latarnik.