W obliczu ryzyka

Ostatnia lampka i ostatni łyk. Tym razem obyło się bez wpadek. Ale czasem picie wina niesie ze sobą ryzyko. Nie tyle zdrowotne, co towarzyskie. Bo przecież mogło być tak…

Gospodarz spotkania bardzo się stara. Goście już są, więc szuka czegoś w kuchennej szafce. „O! Mam tu takiego starego burgunda, to chyba pamiątka z zeszłorocznych wakacji. Nareszcie ktoś go doceni!” No i ląduje przed nami całkiem przyzwoita apelacjakontrolowana nazwa pochodzenia... Butelkatyp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr..., która od urodzenia spokojnie czekała w piwnicy kilka lat, zanim miała to szczęście, by odbyć podróż życia. Ostatnią podróż życia – do Polski. U naszego gospodarza pokutowała następne półtora roku, stojąc w kuchennej szafce tuż obok piekarnika. „Już się otwiera!” – nie traci rezonu gospodarz, biegnąc ku gościom i ku tej niewinnej butelce z najgorszym narzędziem tortur. W jego dłoni lśni „motylek”, zwany też „nietoperzem” albo „batmanem”, czyli dwuręczny korkociąg odlewany ze stali. Zamiast spiralnego drutu o pięciu zwojach mamy gruby, połyskujący niklem świder. Gospodarz wkręca go zgrabnie w korek, zapomniawszy wszakże, że jest on jeszcze chroniony kapturkiem z aluminium. Nie szkodzi, przecież po otwarciu butelkityp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... łatwiej się go odwinie. Świder wchodzi dość płytko, gospodarz oburącz podciąga „motylka” za „skrzydła” i… korek pęka. „Patrzcie, niby porządne winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...), a jaki dziadowski korek!” – irytuje się gospodarz. Z okrzykiem „Na szczęście niedużo zostało!”, wpycha pozostałość korka do wnętrza butelki. Na stole są już kieliszki w kształcie niewielkich stożków, jak do martini. Gdyby podano w nich wódkę, można by rzec, że to objętość ciut odrobinkę za duża. Gospodarz nie wie jednak o tym i nalewa nam wina prawie po same brzegi. Podnosimy kieliszki, ale jak przy tym kształcie można je utrzymać za nóżkę?! Trudno. Ale po pierwsze, nikt w towarzystwie nie trzyma kieliszka za nóżkę, po drugie, gdyby spróbować, to plama na obrusie (i honorze) gwarantowana, a po trzecie – wino to i tak ma przynajmniej 25ºC, więc się specjalnie już nie ogrzeje. Zbliżamy nos do powierzchni, wciągamy powietrze, czujemy opary ciepłego alkoholu jak w młodzieżowej dyskotece o piątej rano… Nagle orientujemy się, że mamy spore opóźnienie, bo kieliszki współbiesiadników, do połowy opróżnione, już stoją spokojnie na stole. Zaczyna się konwersacja: „dobre”, „fajne, ale trochę cierpkie”, „ja to nie lubię win francuskich, wolę chilijskie”, „e tam, najlepsze są włoskie” – słyszymy dookoła. Teraz chwila cichej modlitwy, żeby gospodarz nie spojrzał w naszą stronę z pytaniem „no i jak?”. Uff… modlitwa została wysłuchana, bo ma on teraz inne zmartwienie. „Słuchajcie, coś przekąsimy – woła sprzed drzwi lodówki. – Zosiu, na której półce leży ten śledzik?” Wydawać by się mogło, że ta opowieść to przykry sen. Ale niestety niektóre jego fragmenty pojawiają się także na jawie. Picie wina jest w Polsce wciąż bardzo ryzykowne. Źle kupione, fatalnie przechowywane, niedostosowane do okazji, towarzystwa, pory roku czy dania. Podane w nieodpowiednich kieliszkach i temperaturze, nieumiejętnie otwarte, brzydko nalane i zbyt szybko wypite, nie zawsze w gronie osób podzielających naszą winiarską pasję. Jest oczywiście woda (oby mineralna), ale czy po to są na świecie wina, aby ich nie pić? Chyba nie ma wyjścia i trzeba z tym wszystkim się zmierzyć. I edukować. A ostrzeżenia o ryzyku picia wina w nieodpowiedni sposób powinny być obowiązkowo podawane na kontretykietach, bo to przecież milion razy ważniejsze niż trywialna i w sumie nieprzydatna wzmianka, że wino „zawiera siarczyny”.