Wina naszego, polsko-francuskiego…

czyli o polskich latających winiarzach-praktykach

Rzadko zastanawiamy się nad tym, kto faktycznie zrobił to czy tamto winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...). Znamy nazwisko producenta, często jego filozofię, konkretne wina. Oceniamy je. Jednak najczęściej to nie on sam wykonuje codzienne prace w winiarni czy winnicach. Wiele prac poprzedzających wykonują specjaliści dnia codziennego. Często Polacy.

O tym, że lepiej do zbiorów zatrudniać co roku te same osoby, wiedzą dziś wszyscy winiarze, którzy zbierają ręcznie. Jednym z pierwszych, który na to wpadł (choć oczywiście nie jedynym i nie pierwszym) był Jérémie Gaïk, urodzony w rodzinie polskich emigrantów na północy Francji, kiedyś szef jednej z najlepszych winiarni w Roussillon Mas Amiel (którą postawił na nogi), mówiący świetnie po polsku. To on na początku lat 90. ub. wieku do Mas Amielu zaczął ściągać pierwszych Polaków na zbiory – swoich krewnych – w czasach kiedy jeszcze bardzo daleko nam było do Unii, nie mówiąc o pozwoleniach na pracę. U niego wszyscy pracowali legalnie, co kosztowało Jérémiego przedzieranie się przez las francuskich urzędów i udowadnianie, że nowi pracownicy spoza UE są mu potrzebni. Ale dzięki temu tamci pierwsi dostają już wysokie francuskie emerytury.

Później na tych samych zasadach przyjeżdżali następni, znajomi znajomych i ich krewni, od Podkarpacia i Kielc po Wielkopolskę i Pomorze. Nazwisko Gaïk, z uwagi na sławę win, które tworzył (m.in. zmienił apelację Maury), otwiera dziś każde winiarskie drzwi w Roussillon i Langwedocji. Kiedy odwiedzaliśmy winiarnię „tajemniczego blondyna w czarnym bucie”, aktora Pierre’a Richarda (Corbières), pracownik natychmiast zrobił nam miejsce w tłumie fanów i degustujących. Wszyscy są ciekawi jego oceny win, pytają też ciągle o Polaków do pracy, ale Jérémie się tym nie zajmuje. System napędza się sam, ale… ciągle pytają (byłem tego świadkiem).

Polacy są niezwykle cenieni za pracowitość, słowność, wytrzymałość i wielozadaniowość. Dzielą się ogólnie na dwie grupy – tych, co przyjeżdżają corocznie na zbiory w te same miejsca, oraz brygady, które pracują tam przez cały rok. Ci drudzy to wybitni specjaliści, choć trudno ich nazwać winomanami. Są to praktycy, którzy choć w lot rozpoznają dobre wina i te z wadami, to nie mówią o nich w kategoriach degustacyjnych, raczej oceny towaru.
Z reguły mają ustne całoroczne kontrakty (których wszyscy przestrzegają), oczywiście podpisane umowy o pracę, ale mogą zjechać do Polski tylko na pięć tygodni w roku (głównie na święta), za to zarabiają nawet 10 euro na godzinę. We Francji to sporo, ale miejscowi nie garną się do pracy w polu, a jeśli nawet – w przedbiegach ustępują Polakom pod względem wielozadaniowości. Imigranci z Afryki lub Bliskiego Wschodu lokują się przeważnie wśród swoich społeczności na przedmieściach wielkich aglomeracji. Zresztą Polacy nie są tu imigrantami.

Kamienista ziemia, górzysty teren i gorący klimat w Roussillon są ciężkie – nawet najlepsze i najdroższe amerykańskie i niemieckie maszyny rozpadają się w oczach. Czasami dwa traktory wykonują prace w polu, a trzeci czeka w odwodzie. Gdy jeden padnie, rusza zmiennik, a Polacy reperują popsuty. I tak w kółko. Tego Francuzi nie potrafią, a właściciele winnic niezwykle cenią. Kiedyś prof. Jerzy Stuhr śpiewał, iż „nie ma takiej rury na świecie, której nie można odetkać”. Miejscowi takiej filozofii pracy zupełnie nie rozumieją, Polacy
– i owszem. W dodatku – jeśli mają chwilę czasu (co zdarza się bardzo rzadko) – potrafią zrobić remont winiarni, domu, naprawić dach, elektrykę, czy też – przysłowiowy już – kran („polski hydraulik”). Są winiarnie (i to te spośród najlepszych na świecie!), gdzie pracują wyłącznie Polacy i właściciel. Światowiec, Yves Falmet (którego opisuję wewnątrz tego wydania), nauczył się nawet polskiego, by mieć lepszy kontakt z pracownikami. Nie wyobraża sobie takiej współpracy z Francuzami.

Członkowie „polskich brygad”, których spotkałem, niekiedy wspominają czasy jeszcze sprzed dekady, kiedy busikami wozili z ojczyzny worki z ziemniakami, pęta kiełbas, konserwy i inny prowiant. Dziś przylatują samolotami z bagażem podręcznym, bilety kupują z rocznym wyprzedzeniem według ustaleń z kontraktów. Właściciele winnic wysyłają po nich na lotnisko transport. Niestety (dla nas) żywność w miejscowych supermarketach jest często tańsza niż Polsce.

Kiedy wśród winiarskiej „Polonii” zjawia się Jérémie, traktują go z najwyższym szacunkiem, jak „capo di tutti capi” – choć to bardzo, bardzo daleko posunięty żart. Jérémie oczywiście nie wtrąca się w ich pracę, większości nawet nie zna. Za to opowiada (nie bez dumy), iż część z tych, którzy zaczynali u niego, dziś „osiadła” w Bordeaux. Wymienia zamki, w których pracują, także z Sauternes (sic!), gdzie praca jest szczególnie żmudna i długotrwała. Zdarzają się sytuacje, że winiarnie chcą sobie podkupić polskich winiarzy.

Cóż, czasami może warto spojrzeć głębiej w kieliszek smakowanego wina i zastanowić się, czy to aby nie Polacy je zrobili.