Włosi wyprzedają dusze

O zapaści kulinarnych tradycji, niebezpieczeństwach masowej turystyki oraz nierozerwalności małżeństwa kuchni i wina z pisarką Marleną de Blasi rozmawia Agnieszka Lasota-Wojnicka

AGNIESZKA LASOTA-WOJNICKA: Podróżuje Pani do Polski bardzo często. Czy kiedykolwiek pomyślała Pani, że mogłaby tu osiąść na dłużej, że będzie to Pani kolejny dom?
MARLENA DE BLASI: Myślałam o tym, by przenieść się do Polski już wcześniej. Mam tu przyjaciół, którzy czasem zmuszają mnie, bym wyprowadziła się z Włoch. Pokazują mi wtedy Zamość, Lublin – pytają: „co myślisz, o tym miejscu?” Nie jest to zatem absolutnie wykluczone, że kiedyś będę mieszkać w Polsce.

Ale słyszałam, że kolejnym Pani miejscem będzie Piemont.
Taki jest plan. Ale decyzja jeszcze nie zapadła. Szukamy czegoś w okolicach Baroloczerwone wino włoskie DOCG z regionu Piemont, produkowane z..., ponieważ bardzo często moje życie w ten czy inny sposób związane jest z winem. Oglądaliśmy tam kilka starych winnic i wydaje się, że byłoby to dobre miejsce dla nas.

Fot. Maciej BociańskiCo było pierwsze w Pani życiu: kuchnia czy winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...)?
Myślę, że pierwsze było podświadome pytanie, co może znaczyć kuchnia i wino w życiu. Chodzi mi o pewne wyobrażenie, co tak naprawdę kryje się pod tymi pojęciami, o ich rytualne znaczenie. Bo wydaje mi się, że inne aspekty życia podążają za tymi dwoma pojęciami, w pewien sposób może nawet uzupełniają je. Innymi słowy: nieważne, co jest na stole, ale kto przy nim siedzi, kto z tobą je, dla kogo gotujesz, dla kogo otwierasz butelkę wina. Bez tego wszystkiego życie traci na znaczeniu. Uważam, że związek kuchni i wina jest niczym komunia dwóch aspektów ludzkiego życia. Jest jak miłość. Brak jednego elementu stawia pod znakiem zapytania istnienie drugiego.

Jak rozpoczęła się Pani przygoda z winem? Pracowała Pani jako konsultant w Białym Domu za kadencji George’a H.W. Busha, służyła wiedzą, jeśli chodzi o wybór win do karty tej instytucji.

Tak, gdy mieszkałam w Kalifornii, wybierałam wina na potrzeby Białego Domu. To był bardzo interesujący okres mego życia. Moim zadaniem było wtedy tak zaprezentować amerykańską kuchnię, by goście Białego Domu, byli nią zachwyceni. Szukałam wówczas wraz z utalentowanym szefem kuchni lokalnych produktów, by pokazać wspaniałe dziedzictwo amerykańskiej kuchni. Również wino było lokalne i pochodziło z zachodniej części stanu Nowy Jork i Kalifornii. Wybieraliśmy głównie winiarnie butikowe, które wytwarzały po pięć tysięcy butelek, a nie po pół miliona.

Uwielbia Pani francuską kuchnię.
Tak! To była moja pierwsza miłość.

A więc nie włoska?
Moje pierwsze doświadczenia dotyczą kuchni francuskiej. Nie znaczy to wcale, że nie kocham również włoskiej. Przyznaję jednak, że miłość do francuskiego jedzenia wpłynęła na moje późniejsze kulinarne wybory. Również to, jak podaję dania, jak wygląda moja własna kuchnia. To cała francuska tradycja, która jest we mnie.

Francuska kuchnia to pojęcie, które kojarzy się także z inną postacią kulinarnego świata – Julią Child. Pracowała Pani na planie filmowym jej programu telewizyjnego?
Tak, zmywałam naczynia! Byłam wolontariuszką, jakich wiele było wówczas. Pierwszy raz,  gdy wreszcie dostałam się na plan, przyniosłam chleb dla Julii i ona to zapamiętała. To było ciekawe doświadczenie. Ona naprawdę była geniuszem. Pojmowała kuchnię francuską przede wszystkim rozumem. Była bardziej technologiem niż artystą. Ukształtowała całą kulturę amerykańską, jeśli chodzi o znajomość kuchni francuskiej, powiedziała Amerykanom, czym jest tak naprawdę haute cuisine. I na pewno zasłużyła na podziw.

Pani ostatnia książka Lavinia i jej córki porusza bardzo ważny, lecz niesłychanie trudny temat. Pisze Pani między innymi o tym, że masowa turystyka może zniszczyć lokalne tradycje kulinarne. Czy ten proces dotyczy tylko Toskanii, gdzie obecnie Pani mieszka, czy całej Italii?
Nie sądzę, by całe Włochy znajdowały się obecnie w niebezpieczeństwie kulinarnej zapaści tradycji. W Italii zawsze byli jacyś najeźdźcy, ale dzisiejsza inwazja stanowi zupełnie inne niebezpieczeństwo. Polega to na tym, że jedzenie, z którym ma się tam styczność, wcale nie różni się od tego w Kalifornii czy gdziekolwiek indziej.
Zresztą dla niektórych miejscowych tradycja nie ma znaczenia, dla nich liczą się pieniądze, które płyną od turystów. Bardzo łatwo sprzedają swoje dusze i nie widzą w tym problemu. Myślą też często zuchwale, że gdy zamkną drzwi za turystami, prędko i łatwo wrócą do swej tradycji kulinarnej, ale wcale tak nie jest. Zaprzedając się raz, tracą na zawsze swoje kulinarne dziedzictwo.

Mieszka Pani we Włoszech 17 lat. Czy postawa tytułowej bohaterki Lavinii, która nienawidzi turystów i traktuje ich jak kolejnych najeźdźców, jest częstą?
Tak, to częsta opinia. Choć oczywiście Włosi żyją z turystyki, zwłaszcza w Toskanii i Umbrii. Nie dotyczy to oczywiście tylko kulinariów, ale również codziennego życia. Miejscowi dziwią się np. że turysta chce oglądać stary dom, nasiąknięty wiekową tradycją, a nie idzie na basem, który dopiero co właściciel obiektu wybudował specjalnie dla niego. Albo nie chce pograć w golfa na świeżutkim polu golfowym. Takiego turystę zapewnia się też, żeby się nie martwił, bo zaraz dostanie swojego hamburgera na obiad…
To nie jest tak, że winni temu zjawisku są tylko turyści masowo jadący na wakacje do Toskanii. Gdyby Włosi nie wyprzedawali masowo ziemi, nie byłoby powodzi tych nowych kolonizatorów, jak nazywa ich Lavinia. Ale każdy w tym układzie wydaje się być szczęśliwy: i lokalni, i przyjezdni. Ja natomiast uważam, że Włosi wyprzedają powoli swoją duszę. I to jest  bardzo smutne.

Czy można ten proces jakoś zatrzymać?
Musimy to zrobić. To, że będzie on dalej postępował, wcale nie sprawi, że powstanie wreszcie ta jedna wielka europejska społeczność, że staniemy się jednym państwem. Czy o to nam chodzi? O istnienie bez jakiejkolwiek tradycji? Taki stan naprawdę się zbliża, nie tylko zresztą we Włoszech, ale również w innych państwach. Naprawdę trudno znaleźć dobre jedzenie w Orvieto. Często jest tak, że, wybierając się na kolację, zawracamy ze schodów naszego domu, bo nie mamy ochoty wydawać pieniędzy na jedzenie, o którym wiemy, że nie spełni naszych kulinarnych wymagań, bo jest robione dla turystów.

Wraca Pani zatem do swojego stołu… Powiedziała Pani kiedyś, że najważniejsze sprawy w życiu człowieka rozgrywają się albo przy stole, albo w łóżku.

A czy tak nie jest? Prawdziwe życie toczy się właśnie w tych dwóch miejscach. Wszyscy rozmawiamy, gdy idziemy do łóżka z naszymi mężami, partnerami, kochankami. To takie miejsce, gdzie się walczy, godzi, rozwiązuje problemy i stwarza kolejne. I podobnie jest przy stole. W mojej świadomości te dwa miejsca są absolutnie nierozerwalne ze sobą związane.

MARLENA DE BLASI
Dziennikarka, krytyk kulinarny, autorka wielu pozycji z pogranicza kulinariów i wspomnień, z pochodzenia Amerykanka, od 17 lat mieszka we Włoszech.