Metropolis

 

Gdy mnie kto pyta o klub, do którego wpadamy z żoną regularnie, żeby się napić wina i potańczyć, polecam Metropolis. I cóż z tego, że tylko raz w roku? I cóż z tego, że mamy do niego z Krakowa 1677 km w linii prostej?

 

Do Metropolis nie warto zaglądać przed północą. Chyba żeby posiedzieć przy mrożącej zęby retsinie ze wzrokiem wlepionym w kreskówki. Tom i Jerry, wyświetlane na ścianie za barem, to właściwie jedyna plastyczna atrakcja klubu. Do Metropolis warto przyjść między pierwszą i drugą w nocy, najlepiej w środę lub sobotę, kiedy studentki ze szkoły tańca latynoamerykańskiego korzystają z klimatyzowanej przestrzeni, urządzając sobie publiczne próby taneczne. Bliżej trzeciej tańczą już wszyscy: ciemnowłosi barmani, ufarbowane na blond kelnerki, bladzi niemieccy turyści, ekstatyczni profesorowie pedagogiki przedszkolnej, tańczą nawet palacze od kilku lat ustawowo więzieni w szklanej kabinie pośrodku głównej sali. Jak welonki w akwarystycznej kuli, ale tańczą.

Stary dobry Rethymnon

Fot. Michał BardelNie wiem dlaczego ze wszystkich poweneckich miasteczek Śródziemnomorza muszę wciąż powracać właśnie do Rethymnonu. Dlaczego najtańsze greckie kotsifali tutaj smakuje jak châteauneuf-du-pape? Więcej zjeść, napatrzyć się, narozglądać można w Chani, więcej ważnych turystycznych atrakcji jest w dusznym i hałaśliwym Heraklionie. Może właśnie dlatego, że mniej tu hoteli, mniej turystów, że potureckie uliczki mniej są odmalowane, balkony mniej zdobne w kwiaty, sklepiki skromniejsze, ludzie cichsi i spokojniejsi, tutejsi? Może dlatego, że do późnych godzin wieczornych Rethymnon zdaje się uśpiony, poza sezonem całkiem już senny, nieżywy? Że jest to ostatnie z kreteńskich miast, którego ścisłe centrum nie całkiem poddało się komercyjnej pstrokaciźnie, że żyją tu, w samym centrum, mieszkają, pracują, grają w tawli przy słodkiej kawie rodowici rethymnończycy?
A może dlatego, że przez ostatnie sto lat między starym odrapanym portem weneckim a Wielką Bramą tak naprawdę niewiele się zmieniło? W księgarni na Arkadiou oglądamy album ze zdjęciami miasta z początku wieku. Gdyby dziś, przy pochmurnej nieco aurze, stanąć z aparatem na plaży miejskiej, gdyby wejść w wodę po kolana i zdjąć nadbrzeżne dwupiętrowe kamieniczki na czarno-białą kliszę, doprawdy trudno byłoby uchwycić wyraźne różnice. Na odrapanym balkonie wygrzewają się wychudłe koty wraz ze swoim wiekowy właścicielem. Grube, suche pnie kilkudziesięcioletnich winorośli pną się po ścianie, jak gdyby ten balkon podtrzymując, jakby drzemiący na nim staruszek zapuścił na dobre korzeń w rethymnońskiej ulicy. Czas się zatrzymał w tym starym, dawno nieodnawianym porcie.  Dopóki nie zajdzie słońce.

Zejście młodych

Bo wieczorem – wieczorem schodzą studenci. Schodzą z gór, z kampusu Gallonajwiększa rodzinna firma winiarska na świecie (druga to C... umieszczonego na szczycie płaskowyżu górującego nad miastem. Wydziały humanistyczne Uniwersytetu Kreteńskiego rozlokowano w przecudnym miejscu, z którego jak okiem sięgnąć rozciąga się błękit morza – widać go nawet z niektórych okien białych parterowych sal wykładowych połączonych plątaniną ażurowych korytarzy, maleńkich patio, podcieni i chodników.
Fot. Michał BardelNasz wieczorny rytuał smakowania miasta zaczynamy od kontemplacji tego studenckiego marszu. Podziwiać go najlepiej przy kieliszku chłodnej vilany na końcu Petychaki, nieopodal fontanny Rimodiego. Zaraz po dwudziestej pierwszej zaułek ulicy Antistaseos wypełnia się ślicznymi młodymi Greczynkami. Krążą bez celu, niespiesznie, zrazu bez męskiego towarzystwa, parami lub większą grupą, cieszą się chłodem morskiej bryzy, nigdzie na dłużej nie przystając. Z naszego stanowiska obserwacyjnego łatwo dostrzec, że w tym spacerze wieczornym jest jakaś niespieszna regularność – te same dziewczęta mijają nas dwa lub trzy razy, jakby świadome naszego wzroku, jakby uczestnicząc w tym spontanicznym pokazie śródziemnomorskiego piękna, w które człowiek zapada się cały wszystkimi zmysłami. Oko, uniesione leniwie znad oszronionej karafki z grubego szkła, uchwytuje najpierw zgrabne sylwetki, by minutę później oddać pierwszeństwo uszom – nowożytna greka przechowała coś jednak z Homerowej śpiewności, a nadto język ten wymusza jedyną w swoim rodzaju mimikę, która czyni Greczynki mówiące dwakroć piękniejszymi od milczących. Jedyny doprawdy kraj, w którym człowiek tak wielką radość znajduje w gapieniu się na dziewczęce usta. Gdy nas miną – jeszcze nie wszystko przepadło: pozostaje rozgrzana słońcem perfuma niknąca wraz z echem melodyjnych słów i rytmicznym stukotem obcasów. Dopiero gdy i ona przeminie, można podnieść do ust kieliszek i odetchnąć…


Vaisilis i Siedmiu Braci

To jednak dopiero preludium wieczornego życia miasta. Pierwszą, spokojną jego falą rozkoszujemy się niezbyt długo – akurat tyle, na ile pozwoli cierpliwość i wyrozumiałość małżonki dla zmysłowych ekscytacji męża. Przychodzi czas na jagnięcinę zasmażaną z serami u Vasilisa, do której nasz nadgorliwy gospodarz wciąż donosi nowe blaszane (!) dzbanki z winem własnej produkcji (spróbujcie odmówić!), albo grillowaną ośmiorniczkę u Siedmiu Braci, popijaną szaloną Cuvée(fr.) zawartość kadzi, zestaw wina, wino kupażowane.Termi... (...) Grande Colline z piwnic rodziny Lyrarakisów. W tym czasie, tuż przed północą, rozpoczyna się druga fala studenckiego marszu, tym razem z jasno określoną destynacją. Wypoczęci, wypachnieni, wyżelowani, wielopłciowi, hałaśliwie radośni wypełniają do ostatniego stolika restauracje przy Vernadou.
Bo życie studenta na słonecznej Krecie ma swój specyficzny rytm: uwięzieni w kampusie do późnych godzin popołudniowych (seminaria odbywają się nawet po 19), wykorzystują chłód wieczoru, by przespać się dwie–trzy godzinki i porządnie zgłodnieć. Uroczyste godziny wspólnego biesiadowania przy ulicy Vernadou przypadają więc około północy. Noc młodzi Grecy biorą na dwa razy – przed i po kolacji.

Dobry dotyk

Przeciskamy się z trudem między stolikami rozstawionymi na całej szerokości ulicy, aż po wysoką ścianę wiecznie odnawianego i wciąż nieodnowionego meczetu. Drogę toruje nam Marios, zaprzyjaźniony profesor, nasz gospodarz i przewodnik. Z wielkim uśmiechem na ogorzałej cypryjskiej twarzy pochyla się nad co czwartym stolikiem, przedstawia nas niepoliczalnej liczbie swoich studentek, z każdą zamienia kilka słów – rzadziej wita się z ich kolegami, co zrozumiałe u profesora pedagogiki przedszkolnej. Urocze, a dla nas z początku wcale nieoczywiste, że każde powitanie, każda wymiana kilku zdań, wymaga tutaj kontaktu fizycznego – choćby przytrzymania za łokieć. Rozmowa na dystans, rozmowa bez dotyku, bez przytulenia lub choćby dłoni na ramieniu, byłaby nietaktem, brakiem szacunku – tak Marios rozmawia z obcymi, z szefem, którego nie darzy sympatią, z urzędnikiem lub policjantem.
Fot. Michał BardelNaturalna kiedyś dla Greków cielesność staje się dziś niestety kłopotliwa. Młodzi ludzie coraz bardziej uwrażliwieni na „amerykańską” – jak się tu mówi – ostrożność w kontaktach międzyludzkich zatracają powoli zmysł bliskości, wyrabiają w sobie ów zachodni kompleks panseksualności. Marios próbuje walczyć o „dobry dotyk” jak potrafi: z pomocą narzędzi psychopedagogicznych, warsztatów muzycznych, quasi-teatralnych, ale także codziennych, rytualnych wręcz kontaktów.
Ich apogeum przypada na trzecią nad ranem, w Metropolis. Pojedzeni bywalcy pierwszą godzinę spędzają tu, tłocząc się w kabinie dla palaczy lub przed bramą (tu wszyscy palą, palenie jest niestety sportem narodowym młodych Kreteńczyków), chłopcy w towarzystwie chłopców, dziewczęta we własnym gronie. Ta genetyczna rozdzielność płciowa, niespotykana w świecie Zachodu, rozmywa się wraz z pierwszymi tanecznymi popisami członków klubu latino, do których dołączają kelnerki, do nich Marios, do Mariosa my, do nas najpierw samotne dziewczęta w przerwie między papierosami, potem samotni kawalerzy, wreszcie wraca porządek tego świata i wszyscy tańczą ze wszystkimi. Kończy się dzień w małym weneckim miasteczku między Europą, Afryką i Bliskim Wschodem.

Zanim znów do Metropolis

Kolejne, wolne od zajęć ze studentami dni, spędzimy w interiorze. W ślicznym dwunawowym Moni Arkadiou, gdzie uwolnieni od niepokojów wielkiego świata mnisi stawiają co rano u wejścia rozbrajającą tabliczkę z prośbą o „niewynoszenie średniowiecznych ikon”; gdzie miejscowe zakonnice wyrabiają z winogron najsmaczniejszą tsikoudię na świecie; gdzie o zachodzie majowego słońca oszałamiająco pachną tymiankowe łąki. Pojedziemy do dalekiej Siti, by rozkoszować się wspaniałym czerwonym liatko w maleńkiej winiarni Yannisa Economou („Aleś niedobre winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) zrobił tata! – będzie krzyczał jego siedmioletni synek, przez pomyłkę podkradłszy z naszego stołu degustacyjnego kieliszek… kreteńskiej oliwy). I do wymarłego Pressies, w którym zostały już tylko chude koty i zakurzony czerwony pick-up proboszcza. Po raz kolejny odwiedzimy starą wenecką twierdzę na wyspie Spinalonga, gdzie jeszcze sześćdziesiąt lat temu rząd grecki utrzymywał przymusową kolonię dla trędowatych. Odpoczniemy na plażach południowego wybrzeża, gdzie morze jest prawdziwie granatowe. Lecz wieczór… Wieczór znów spędzimy w Rethymnonie, gdzie wino smakuje najlepiej, choćby trzeba było tam gnać przez pół wyspy. Kreta jest wyspą o najwłaściwszych w świecie wymiarach. Z najdalszych jej krańców zawsze zdążymy, zanim nam zamkną Metropolis.