Apetyt na nagrodę

Byłem jurorem w konkursie na najlepszy przepis kulinarny. Konkurs był kilkuetapowy i po każdym etapie przyznawałem nagrody oraz wyróżnienia.

Nie były one nadzwyczaj cenne, ale przydatne i nawet smakowite. Nagroda główna natomiast, przyznawana na zakończenie konkursu, była dość kusząca. I była droga.

Nikt nie wtrącał się do moich decyzji i mogłem wszystkie trofea przyznawać według własnego gustu (co zaznaczono w regulaminie). Zgłoszeń przepisów konkursowych przychodziły setki. Jedne znane mi od dawna, inne całkiem nieznane. Niektóre, te które mnie najbardziej zainteresowały, realizowałem we własnej kuchni. W większości udawały się i smakowały domownikom. Przyznawałem więc ich autorom nagrody z pełną świadomością, że się im należą. Takich przepisów było jednak niezbyt wiele. Zdecydowaną większość receptur pomijałem jako bezwartościowe, wtórne czy zupełnie nieudane. Przy sporym doświadczeniu kulinarnym i wielu lekturach z tej dziedziny łatwo to ocenić.

W pewnym momencie, zresztą dzięki listowi uczestnika konkursu, który otworzył mi oczy na ten proceder, zacząłem dostrzegać, że wśród nadsyłanych prac jest wiele przepisów „wypożyczonych” z różnych profesjonalnych witryn firm kulinarnych, książek oraz tak modnych dziś blogów. Chęć otrzymania nagrody popychała ludzi do nieuczciwości i jednocześnie stępiała ich inteligencję do tego stopnia, że kopiowali przepisy, nie zmieniając nawet ich tytułów, nie poprawiając ewidentnych błędów literowych, a także podkradali  towarzyszące recepturom profesjonalne zdjęcia, przypisując sobie ich autorstwo. Wykrycie kradzieży nie było trudne, lecz żmudne. Wspomniane zdjęcia ułatwiały pracę detektywa. Na niektórych bowiem widoczna była sygnatura firm kulinarnych, inne robione były w profesjonalnym studiu kuchennym, co też było łatwe do zauważenia.

Pod koniec konkursu, gdy zweryfikowałem już przepisy, odrzuciłem wszystkie ewidentne plagiaty i przyznałem nagrody (w tym i główną), uzasadniając swój wybór, ogarnęło mnie zniechęcenie do tego typu zabaw. Nie jestem w stanie zrozumieć ludzi posuwających się do ewidentnego oszustwa (firmujących go swoim nazwiskiem i adresem, czyli całkowicie rozpoznawalnych), aby uzyskać mniejszą lub większą korzyść finansową. Owi oszuści stanowili spory procent wśród konkursowiczów. A niektórzy z nich potrafili przysyłać nawet po kilkadziesiąt kradzionych przepisów. Dowiedziałem się, że podobny proceder nie jest rzadkością. Oszuści zdarzają się we wszystkich tego typu konkursach. I tylko od organizatorów zależy, czy zechcą włożyć odpowiednio sporo trudu w ich wyeliminowanie.

Przepisy kulinarne uchodzą za dzieła ogólnodostępne. Nie ma w tej dziedzinie praw autorskich. Zwykła przyzwoitość wymaga jednak, by zanim taki przepis wyśle się na konkurs, zrealizować go, zmodyfikować wedle własnego gustu, słowem – nadać mu cechy indywidualne autora startującego w konkursie. Jeszcze lepiej, gdy wysyła się przepis z domowej kuchni rodzinnej czy choćby regionalnej, od lat obecny w domu „konkursowicza”. Ale najczęściej chęć zdobycia nagrody zaślepia. Mami zwycięstwo za każdą cenę. Nawet cenę przyzwoitości.

Pocieszam się tylko tym, że przypisywanie sobie autorstwa przepisu na zupę jest znacznie mniej kompromitującym czynem niż kupowanie np. pracy magisterskiej czy doktorskiej. Choć i jedno, i drugie jest po prostu złodziejstwem.