Babcia patrzy z nieba…

 

Moja babcia miała na imię Eufrozyna. Dziadek Jerzy przywiózł ją niemal jak brankę wziętą w jasyr, porwaną z greckiego chutoru, leżącego w pobliżu miasteczka Rżyszczew koło Kijowa.

 

Dziadek studiował medycynę na uniwersytecie w Kijowie. W Warszawie, w której mieszkała od 1709 roku zacna mieszczańska rodzina Torchalskich, dziadek na uniwerek nie miał wstępu. Pięciu bowiem z sześciu braci socjalizowało. Najstarszy – właśnie Jerzy – nie trafił wprawdzie na Sybir, ale naukę wolno mu było podjąć tylko pod czujnym okiem policmajstra w Kijowie. Skończył studia w 1917 roku i został – jako medyk – wcielony do carskiej armii.

Fot. Anna WłodarczykTuż przed wyruszeniem na front do walki z bolszewikami odwiedził wraz ze swoim przyjacielem, też lekarzem, jego rodzinny chutor. I tam właśnie wpadła dziadkowi w oko (a, jak wiem, bardzo był czuły na damskie wdzięki) młoda Greczynka, która pędziła przez wieś konno z rozpuszczonym warkoczem – jak się potem okazało – sięgającym jej do pięt. Przed panną Eufrozyną, nad głową rumaka, falowała pierś niepospolitych rozmiarów. Nawiasem mówiąc, urodę tej części ciała babcia zachowała do końca swych lat w niezmienionej postaci. Jej biust był zawsze biustem młodej amazonki. I to nawet wówczas, gdy dobiegała już setnej wiosny życia.

Młody doktor i oficer nie oparł się takiej urodzie. Poprosił pannę o rękę i błyskawicznie (jak na rewolucyjne czasy przystało) odbył się ślub. W 1920 roku młodemu małżeństwu udało się dotrzeć do Warszawy. Tu Eufrozyna nauczyła się języka swego męża, urządziła pięknie dom, urodziła syna i córkę (to była moja mama) oraz zaprzyjaźniła się z dość obszerną dopiero co poznaną nową rodziną.

Torchalscy, znani warszawscy kupcy i rusznikarze (wytworny sklep z bronią myśliwską  Torchalski i Synowie mieścił się przy ulicy Trębackiej), zaakceptowali piękną Eufrozynę. A ona w rewanżu częstowała ich wschodnimi przysmakami: kulebiakami, pielmieniami, blinami gryczanymi z kawiorem, barszczem ukraińskim, bakławą i – co najwspanialsze – bożonarodzeniową kutią.

Ten ostatni przysmak przejęły na swój stół na stałe wszystkie gałęzie rodziny. Uznano przy tym, że kutia to męska sprawa. A że po wojnie z całej męskiej połowy naszej rodziny (dotyczy to i Adamczewskich, czyli familii, w którą wżeniła się moja mama) zostałem tylko ja, to na mnie spadł ten słodki obowiązek.

Babcia Eufrozyna, gdy tylko zacząłem wystawać ponad stół kuchenny, nauczyła mnie, jak przyrządzać to magiczne danie. Kutia bowiem nie tylko nadaje smak i aromat Wigilii, ale można także dzięki niej dowiedzieć się, jaki rok czeka ucztującą pod choinką rodzinę. Wystarczy tylko rzucić łyżkę kutii w górę i gdy wszystko przylgnie do sufitu – rok będzie pomyślny. Gorzej, gdy zawartość łyżki pobrudzi sztukaterie i spadnie na dywan. To klęska.

Kutia stoi więc u nas na wigilijnym stole w centrum, by babcia łatwo mogła ją dostrzec, spoglądając z góry. W tym roku obchodziliśmy 120 urodziny Eufrozyny i 20 lat od czasu jej pożegnania.

Kutia, czyli potrawa obrzędowa
• 0,5 kg maku
• 0,5 kg specjalnie oczyszczonej pszenicy „na kutię”
• 0,5 kg miodu
• rodzynki, migdały (ewentualnie smażona skórka pomarańczowa)

Mak sparzyć i dwa lub trzy razy zemleć (jeśli mamy sitko do maku – wystarczy raz). Pszenicę ugotować w dużej ilości wody. Spróbować, czy jest już miękka i jeśli tak, wówczas ją odcedzić. Można ją przelać chłodną przegotowaną wodą i kilkakrotnie w czasie odcedzania poruszyć łyżką lub widelcem, aby się nie posklejała.
Następnie w minimalnej ilości wody rozpuścić miód i zmieszać go z makiem oraz pszenicą. Dodać umyte rodzynki i sparzone, obrane ze skórki, pokrajane na paseczki migdały. Wstawić kutię do lodówki.