Być sobą

Zbigniew Wodecki o miłości do skrzypiec i pasji do wina

PIOTR SZLAGA: Piosenkarz, muzyk, kompozytor, aktor, prezenter telewizyjny – kim naprawdę jest Zbigniew Wodecki?
ZBIGNIEW WODECKI: Cha, cha… i tu Pana mam! Przede wszystkim jestem skrzypkiem, ale także kompozytorem, a mówiąc ogólnie – muzykiem. Staram się być normalnym facetem, skromnym i wesołym. Mój menedżer mawia: „Zbysiu to normalny chłop”. Choć kiedyś usłyszałem, że często mam taką minę, jakbym był zły, z czegoś niezadowolony. Oczywiście, czasem były takie okresy w moim życiu, że miałem powody, by być zestresowany.
Uważam, że tym, kim jestem dzisiaj, zawdzięczam własnej pracy oraz ludziom, którzy od najmłodszych lat pozwalali mi zrozumieć muzykę. Pamiętam, że ciągle miałem jakieś egzaminy, przesłuchania, więc bez przerwy musiałem ćwiczyć nawet po kilka godzin dziennie. Jak na młodego człowieka, którego charakter był zbyt rozbuchany – a mówiąc krótko – byłem niegrzeczny, to bardzo ciężkie wyzwanie.
Wychowywałem się wśród wybitnych artystów i właśnie dzięki nim mogę powiedzieć, że bardzo dużo wiem na temat swojego zawodu. Ci fantastyczni ludzie, pod których okiem uczyłem się grać, wiedzieli o muzyce prawie wszystko, pisali o niej podręczniki. Byli to między innymi Wisłocki, Krentz, Missona, Kord, Frączkiewicz, Skołyszewski. Nauczyli mnie aż tyle, że wiem, czego nie wiem… A to jest bardzo ważne, aby wiedzieć, czego się nie wie. Ma się wtedy pokorę!

Fot. P. NowostawskiPana największy autorytet?
Oj, wiele ich mam… Prawie każdy świetny muzyk to mój autorytet. Ktoś kto dużo czyta, ćwiczy, kształci się na własny sposób – staje się dla mnie autorytetem. Żyje bardzo wielu mądrych ludzi, a ja mam szczęście ich spotykać. Nawet ostatnio, obracając się w środowisku zbliżonym do teatralnego, poznaję ludzi, którzy się kształcą, muzyków, którzy studiowali bądź studiują. Z wielu powodów to oni są dla mnie autorytetami.
A gdy już wychodzi kolega, który wycina na fortepianie koncert Chopina, na skrzypcach koncert Brahmsa – to bez dwóch zdań jest dla mnie autorytetem! Przede wszystkim nie ci, którzy piszą recenzje, tylko ci, którzy wykonują – praktycy.

Muzyka towarzyszy Panu od najmłodszych lat. Czy dzięki temu łatwiej było coś osiągnąć?
W tym zawodzie trzeba się dużo nauczyć, nie ma zmiłuj. Pewne rzeczy musisz opanować do perfekcji, by umieć trafić w jedną dziesiątą milimetra na gryfie, żeby uzyskać odpowiedni dźwięk. Należy ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć i nigdy nie ma końca. Wszystko, co osiągnąłem, odbywało się na zasadzie ciężkiej pracy, ja tego nawet nie mogę nazwać ciężką pracą, a raczej robotą. Będąc jeszcze dzieciakiem, już w wieku sześciu lat łaziłem po kuchni i ćwiczyłem. I tak jest do dzisiaj, tylko rzadziej ćwiczę w kuchni (śmiech).
Ludzie przyzwyczaili się do tego, że jestem muzykiem, artystą. Ale ja stronię od gwiazdorstwa, bycia celebrytą… To jest zabawa, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Uważam, że prawdziwi artyści są teraz niszowi, siedzą gdzieś w klubach, pozamykani grają dla małych środowisk. Ludzie naprawdę interesujący się muzyką klasyczną, literaturą, sztukami teatralnymi to środowiska elitarne, bardzo małe i niestety jest ich coraz mniej, głównie przez to, że komercja w dzisiejszych czasach tak bardzo się rozpanoszyła. Nic nie zabija tak sztuki jak komercja.

Jest Pan pracoholikiem?
Z jednej strony jestem pracoholikiem, z drugiej zaś strasznym leniuchem. Nic mi się nie chce, poza tym, co muszę zrobić. Do tej pory nie nauczyłem się języka angielskiego – to moja pierwsza pięta Achillesa, druga – znajduje się na mojej głowie (śmiech). Choć dzięki tej drugiej jestem lepiej rozpoznawalny.

Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia, Krakowska Orkiestra Kameralna, inne zespoły – jak wspomina Pan ten czas?
Fantastycznie! Uwielbiałem wspólne muzykowanie i lubię je i dziś. To miłe wspomnienia… Orkiestra, koledzy, przerwy, papieroski, gadanie – było wesoło. Już od szkoły podstawowej były zespoły kameralne, kwartety, septety, oktety, orkiestry. Zespoły, w których grałem, to Czarne Perły, Anawa z Markiem Grechutą, wspólne granie w Bambuko i picie tam winka. To było fantastyczne, całkiem jak rozgrywki w brydża, szachy, posiedzenia aż do rana… (śmiech) Później Piwnica pod Baranami – też zespół i fajni ludzie. Kurczę! To było lata temu.
No i orkiestra, wspólne wyjazdy za granicę, jechało ponad sto osób, wspólne hotele, rozdział pokoi, obiady, próby, ubieranie fraka, smarowanie kredą koszuli, bo była gdzieś brudna (śmiech) – proza życia – i koncert. Pamiętam Mediolan, Florencję, gdzie ludzie wstali, Włosi szaleli jak na meczu, bo grali ludzie z Polski. Był Paleczny, Andrzej Mróz, Stefania Toczyska… Genialni soliści i dyrygenci. To był świetny czas. Na te koncerty przychodził taki high life… Jeśli koncert jest świetny, jeśli jest to mistrzowskie przedstawienie, kiedy wykonawcy łączą się z publicznością – ludzi ogarnia przyjemna atmosfera, czują, że otrzymują to, po co przyszli. Z kolei ci, którzy są na scenie, czują się zespoleni i mają siłę razem tworzyć coś fantastycznego, elektryzującego!
Ja też, grając kiedyś pierwsze skrzypce w krakowskiej radiówce i chcąc zagrać IX symfonię Beethovena czy jakikolwiek inny koncert, musiałem siedzieć na próbach godzinami przez cały tydzień. Były próby, próby i próby. Kręgosłup odmawiał posłuszeństwa, ale trzeba było ćwiczyć, palcować, zrobić sobie smyczki. Te kilka dni przed koncertem były ciężkie, ale później – jak już przychodził koncert – widzowie potrafili się odwdzięczyć. Czuło się, że człowiek jest przydatny. Że to wszystko, co się robi, jest potrzebne. A to bardzo ważne, by nie było beznadziei. Wtedy osiągając sukces, czuje się komfort psychiczny.

Czy tworzenie muzyki dziś wygląda dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy Pan zaczynał?
Teraz w muzyce szuka się innych form, przez co dużo jest w niej efekciarstwa, głównie dzięki nowym zdobyczom elektroniki – fantastycznym zresztą. To, co teraz nauka wymyśliła, jeśli chodzi o muzykę, jest czymś rewelacyjnym. Z drugiej strony daje to też pole do popisu ludziom, którzy nie mają zielonego pojęcia o muzyce, bo wystarczy wcisnąć jeden przyciski i słychać dźwięki jakie fabryka dała.
Tak że niekiedy może to oszukiwać, robić złudne wrażenie. Dlatego uważam, że warto jest pójść na przykład do teatru na przedstawienie czy do filharmonii na koncert, aby zobaczyć, jak się tworzy, rzeźbi w czymś na żywo, bez żadnego oszustwa, bez efekciarstwa, i daje to rzeczywiście niezwykłą radość, satysfakcję, a później jest o czym porozmawiać.
Wydaje mi się, że ludzi w Polsce regularnie chodzących do teatru czy filharmonii, którzy interesują się czymś prawdziwym, jest niewielu, są to środowiska elitarne, lecz mam nadzieję, że z czasem będzie ich coraz więcej.

Pana największy sukces to…?
Sukcesem jest to, że jeszcze śpiewam, oraz to, że po tylu latach przeprowadza Pan ze mną wywiad. Jak ja to mówię: po czterdziestu kilku latach bycia muzykiem udało mi się utrzymać na powierzchni mętnej wody naszego show-biznesu – to też jest sukces (śmiech). Po drodze były oczywiście inne mniejsze sukcesy… Dostałem parę nagród na festiwalach międzynarodowych jako piosenkarz i kompozytor, bo akurat na tych festiwalach wykonywałem swoje kompozycje. Każdy dyplom, każde przedstawienie, to wszystko składa się na sukces. Trzeba konsumować go od razu, bo każde nowe wyzwanie może okazać się porażką i wszystkie sukcesy pójdą się bujać, niewielkie potknięcie może przekreślić cały dorobek w jednej chwili. Tutaj przez całe życie zdaje się egzamin. Na wszystko trzeba uważać, to jest taka ciemna strona tego zawodu, a im więcej nerwów i stresu, tym więcej radości i satysfakcji z dobrze wykonanej roboty.

Fot. C. Piwowarski, TVNCo najbardziej podoba się Panu w programie Taniec z gwiazdami, w którym jest Pan jurorem?
Całość mi się podoba. Jednak najbardziej lubię słuchać kapeli. Uwielbiam oglądać ludzi wychodzących na scenę i tańczących, mając jednocześnie świadomość, że wielu z nich nie miało wcześniej styczności z tańcem. A decydując się na udział w programie, szybko nabyli te umiejętności i idzie im świetnie. Mimo że to wszystko jest bardzo piękne, jest też stresujące, choćby dlatego, że w programie bierze udział wielu moich kolegów i koleżanek.

Jak wygląda współpraca z panią Beatą Tyszkiewicz?

Pani Beata jest wybitną osobą. Ona nawet nie tyle wie, co powiedzieć, ile doskonale wie, czego nie powiedzieć. To jest wielka umiejętność.

Czy Polacy w wystarczającym stopniu doceniają rodzimych artystów?
Nie, stanowczo nie. Posiadamy niestety taką wadę narodową, że nie mamy własnego zdania, bo odpuściliśmy kształcenie w tym kierunku. I jest w nas strasznie dużo zawiści. Najlepszym dowodem może być to, że większość naszych artystów osiągnęła sukces za granicą.

Czy często sięga Pan po winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...)?
Lubię wino i głównie je pijam… Tym samym stronię od mocnych alkoholi, bo już może wątroba nie ta, a i alkohol się zepsuł (śmiech). Teraz to już nie wiadomo, z czego robią wódkę, czy nie jest podrobiona. Wielu nie zdaje sobie z tego sprawy, że połowa tego, co znajduje się na rynku, to drugi obieg. Z drugiej strony doskonale to rozumiem, bo ludzie muszą z czegoś żyć, więc kombinują, jak mogą.
Winko natomiast uwielbiam! Można je pić, bo jest dobre i zdrowe. Może właśnie dzięki temu, że jem dużo czosnku, piję dużo oliwy i piję dużo wina wyglądam na 59 lat, a mam dopiero 60 (śmiech).

Czy według Pana możliwe jest połączenie wina ze sztuką?

Oczywiście, że tak. Wystarczy umieć to wszystko zespolić. Trzeba mieć wyrafinowane oko, żeby dostrzec w obrazach mistrzostwo, trzeba mieć wyrafinowane ucho, żeby usłyszeć geniusz muzyczny i trzeba mieć wyrafinowane podniebienie, aby odróżnić dobre wino od złego.

Cieszy się ono dużym zainteresowaniem wśród Pańskich znajomych?
Tak, ostatnio bardzo wielu kolegów przechodzi na wino. Właściwie powiedziałbym, że już praktycznie cała branża muzyczna odpuściła gorzałę. Faktycznie, kiedyś na różnych imprezach piło się tylko wódkę. Teraz czasy są zupełnie inne, przyszedł czas na wino, co z resztą bardzo mnie cieszy (śmiech).

A z czym kojarzy się Panu wino?
Z pięknym słońcem i dojrzałymi winogronami, które uwielbiam. Z dobrym obiadem i świetnym towarzystwem.

Co sprawiło, że polubił Pan wino?
Jego wspaniały smak, aromat i chyba zdrowy rozsądek. Wino rozpuszcza cholesterol, pomaga w trawieniu, lepiej się po nim czuję niż na przykład po piwie czy po koniaku. Uważam również, że jak trafi się na butelkę dobrego wina, to trzeba się w nim rozsmakować, rozkoszować i cieszyć, że na nią się trafiło.

A jak przekonać Polaków, by uwierzyli, że wino jest dla wszystkich?
A po co? Po co ich przekonywać? Więcej zostanie, wypijemy razem (śmiech). Jeżeli sami się nie przekonają, to niewiele im pomożemy.

Czuje się Pan spełniony jako artysta?
Jestem wdzięczny Bogu i losowi za to, że osiągnąłem więcej, niż kiedyś sobie obiecywałem, iż osiągnąć muszę. Troszeczkę późno się to stało, ale lepiej późno niż wcale. Zawsze czuję się spełniony jak tylko jest sukces, a jak go braknie, to mam taką chandrę, jakbym poprzedniego dnia wypił litr wódki (śmiech).

 

Zbigniew Wodecki

Piosenkarz, muzyk instrumentalista, kompozytor, aktor i prezenter telewizyjny. Związany z kabaretami Piwnica pod Baranami i Anawa. W latach 1968–1973 akompaniował Ewie Demarczyk.
Jest jednym z jurorów w polskiej edycji programu „Taniec z gwiazdami”. W TVN prowadził programy „Droga do Gwiazd” i „Twoja Droga do Gwiazd”.
Obecnie na scenie można oglądać go w krakowskim Teatrze Stu w spektaklu Sonata Belzebuba, gdzie gra główną rolę.