Nie chorujcie, by w czasie wolnym od pracy cieszyć się winem – jak czasem spekulują naiwni. Bo nadmierna chytrość zgubiła już niejednego, ostatecznie złożonego boleścią.
Czasem nie chce się nic. Ani wstać, ani z domu wyjść, do nikogo nie ma się chęci zagadać, kino wydaje się wstrętne, teatr odrażający a praca – ohydna. Ostatecznie właśnie pracę typujemy jako główne źródło nieszczęść, złego samopoczucia i zniechęcenia.
A tu urlopu prawie wcale już nie zostało. Więc – uruchamiają się zasoby naszej przebiegłości, udajemy się do mniej lub bardziej zaprzyjaźnionego lekarza – i tam pozyskujemy niezbędne nam do szczęścia L4. Oczywiście, w zależności od stopnia udomowienia medyka towarzyszy temu zabiegowi mniej lub bardziej intensywny (a symulowany) charkot i pociąganie nosem.
Co dalej? Świstek zostaje złożony, otwierając nam tym samym drzwi przynajmniej tygodniowej wolności. Świat zyskuje barwy, jesienną, brązowo-złotą ścieżką podążamy do kina. Radośni, odprężeni, pozbawieni zawodowych kajdanów – nieczujni…. I w tej nieczujności ktoś kicha na nas w mroku cicho szumiącym projektorem.
Niby nic – myślimy sobie, tylko na drugi dzień nie musimy symulować żadnego przeziębienia. Realna choroba chwyta nas w swoje szpony i brutalnie kładzie do łóżka. L4 przestaje być fikcją.
A jak to się ma do wina? W żaden sposób. Winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) schodzi na absolutnie dalszy plan. Znika z pola naszych myśli, przestaje być tęsknotą. Bo sprawiedliwość czasem bywa i rychliwa – i złośliwa. Oraz, jak się wydaje, niechętna kłamstwu i alkoholowi…