Degustujemy zamiast jeść ze smakiem

Snobizm jest cechą pożyteczną, ale tylko wówczas, gdy stosowany bywa z umiarem.

Nigdy nie ukrywałem, że to snobizm doprowadził mnie do posiadania winnej piwniczki, a jej zaopatrzenie uważam dziś za podstawowy obowiązek człeka towarzyskiego, czyli przyjmującego często w domu gości.

Ta sama cecha spowodowała, że na moim stole dania podawane są na angielskim fajansie (niebieskim, zdobionym w dżokejskie sceny) lub białej porcelanie. Nawet śniadania jadane tylko we dwoje nie powodują zmian w obyczaju nakrywania stołu pięknym obrusem, wykładania równie eleganckich sztućców i picia herbaty z filiżanek z serii zwanej Biała Maria. W takich warunkach każdy posiłek jest smaczniejszy, a rozmowy ciekawsze.

Nigdy więc nie sądziłem, że wypowiem czy napiszę choć jedno zdanie potępiające snobizm przy stole. A tymczasem…

Najpierw w najbliższym mojej wsi, powiatowym i przesympatycznym miasteczku pojawiły się chińskie lokaliki. Snobowanie się na rozprzestrzeniającą się po świecie z szybkością światła kuchnię z Dalekiego Wschodu wydawało mi się modą sympatyczną. Wkrótce jednak zacząłem myśleć o tym inaczej, bo na oknach knajpek Złoty Smok czy Chińska Pagoda wypisano dania strawne dla tubylców i była to kaszanka oraz pomidorowa z ryżem.

Kolejnym krokiem zmieniającym krajobraz gastronomiczny (nie tylko mojej kurpiowsko-mazowieckiej okolicy) stały się bary sushi, swojsko nazywane tu „suszarniami”. Owe suszarnie można spotkać nie tylko w miasteczkach, w których miejscowa elita może męczyć się, zjadając z trudem słupki ryżu przystrojone surowymi rybkami czy krewetkami, ale także i przy ruchliwych drogach, a nawet autostradach. Moda jest ponad wszystko. Mogą mieszczuchy ze stolicy opychać się tą japońską surowizną, to i Kurpiom wolno. Dlaczego więc naśmiewam się z tego? Odpowiedź jest prosta: wolałbym, by w przydrożnych barach i zajazdach oraz powiatowych restauracyjkach podawano rejbak (babkę kartoflaną), sabelwon (zupę fasolową) czy fafernuchy (ciasteczka marchewkowo-miodowe). To są niewątpliwie dania, które pasują do umiejętności kucharzy i miejsca, w którym byłyby podawane, a są przy tym niezwykle smaczne.

Przenosząc się na kolejne pół roku na wieś, z niepokojem rozglądam się po ulicach i wypatruję szyldów oznajmiających, że w Zakątku czy Pod Dębami obowiązuje karta degustacyjna. Ta bowiem moda ostatnich miesięcy opanowuje stołeczne lokale. Usankcjonowane w dodatku gwiazdkami Michelina czy tytułami Knajp Roku. A w tych lokalach panuje terror szefów kuchni. I to oni decydują, co goście muszą degustować. Wybierać zaś można tylko pomiędzy zestawem za 300 lub 500 złotych, by dostać porcyjki jak dla krasnoludków. W kolejce do wolnego miejsca czeka się tu co najmniej przez kwartał.

Ja jednak zdecydowanie wolę jeść to, na co mam ochotę, niż degustować danie, które wymyśli szef kuchni i przyrządzi, korzystając z ciekłego azotu lub innych technik znanych do niedawna tylko fizykom i chemikom.

Niech żyje więc tradycyjna prostota! Precz z nieprzemyślanym terrorem rozbuchanych snobów!