Każda szanująca się kobieta gruzińska nie zaniedbuje porannej gimnastyki – czyli różnice między teorią a praktyką nie tylko w kuchni
Lenin miał ponoć mawiać o Stalinie, że boi się, by ten Gruzin lubiący przesoloną i przepieprzoną wołowinę w podobny sposób nie potraktował rewolucji. Jak było – wiemy sami. Ciotka Heleny Amiradżibi zaś, Rodan, głosząc nawyk porannych ćwiczeń wśród żeńskiej części miejscowej populacji, w widoczny sposób zapominała o zbyt posągowych kształtach nie tylko kucharek z Tbilisi.
Być może właśnie te kucharki i ich nadmierna miłość do peklowania mięs – zamiast troski poświęcanej aktywności fizycznej – przyczyniły się w ostatecznym stopniu do zdyskredytowania idei komunistycznych rękami wąsatego syna Gruzji.
Kolejną rzeczą, która przystoi kobiecie gruzińskiej według Heleny Amiradżibi, jest alkoholowa wstrzemięźliwość. Jeden kieliszek od wielkiego dzwonu. Ani słowa o mukazani czy kindżmarauli. Jedynym geograficznie zorientowanym alkoholem jest (owszem – gruziński), ale koniak, i rosyjskie piwo – w opozycji do piw z innych krajów, w tym również i z Polski.
I jeśli towarzysz Stalin miał ukochać nade wszystko kindżmarauli – to dlaczego w książce, nad którą nieustannie czuwa wielki Nauczyciel Narodu, brakło tak ważnego w gruncie rzeczy patriotycznego elementu? Może dlatego, że – jak to już wiemy – różnie z pasjami Wielkiego Sternika bywało.
Bo Gruzini to dumny naród. Stalin (mimo wszystko) Gruzinem był. Być Gruzinem – znaczy czuć dumę i sławić to, co gruzińskie. Cóż z tego, że Josif Wissarionowicz za winem w gruncie rzeczy nie przepadał i znał się na nim dość słabo. Ta ostatnia przypadłość wynikła zapewne z tego, że urodził się w Gori – a to jedyny wyłom we wszechgruzińskim umiłowaniu domowej enologii. Bo w Gori win się nie robi…
Ale najważniejsze to czuć się Gruzinem. I może dlatego w Książce antykucharskiej każdy przepis kończy się ostrzeżeniem – zrób to, jeśli w ogóle chce ci się męczyć nad czymś, co zapewne i tak Ci nie wyjdzie. Bo (w gruncie rzeczy to też duma) nigdzie nie znajdziecie takich przypraw, takich mięs i tak dojrzałych warzyw jak w Gruzji…
Czyli – lepiej posłuchajcie o przypadkach mojej ciotki Maro, w której kochało się wielu, ale ona mężczyznami się brzydziła. Popatrzcie, jak wygląda odmalowany słowami doktor Lewan, gdy miłość spada na niego niczym grom z jasnego nieba. Posłuchajcie, choć to dla mnie przykre, gdy wykrzykuję ojcu w twarz, jak szpetną znalazł sobie kochankę. I jak to matka Ławrientija Berii rozmawia z popem o zbawieniu syna.
Patrzcie, słuchajcie – to moje historie są potrawą, a detale ją doprawiają. Jak opowieść o gruzińskich gołąbkach – Toma, które kucharka szykowała dla Datho, syna Sandro.
Mniej ważny staje się przepis, liczą się losy adresata tej potrawy. Wszystko, co istotne, dzieje się między wspomnieniem niegdyś kipiącego garnka – a pustką kociołka wojny i gospodarki planowej. Stąd podpiekana dynia – potrawa wyjątkowo prosta i nieoceniona.
Miłość do Stalina deklaruje Ałła, koleżanka ze szkoły Heleny Amiradżibi. W kontekście pięknej Lamary występuje Beria – system zagląda nie tylko do naczyń kuchennych, kontroluje szafy i rości sobie pretensje do łóżek obywateli. Trudno więc w takich warunkach wysmażyć (czy ugotować) coś jadalnego. Tym smaczniej przedstawia się Książka antykucharska. Gorzko-słodkie rodzynki z migdałami, plus nieco octu, bo w kuchni – jak życiu – nie powinno być za różowo.
I – mimo wszystko – książka ta również może sprawdzić się w kuchni…
Helena Amiradżibi
Książka antykucharska
Wydawnictwo Trio, Warszawa 2007