Powiadają, że kto choć raz spróbuje tego specyfiku, na jego duszy powstaje pewna szczelina, z której wiatr wieje. Ten wiatr to powiew innego świata, innych doznań, marzeń, kreacji i przywidzeń.
Jednak kiedy postanowisz z tym skończyć, owa szczelina nigdy się już nie zasklepi. Powiew towarzyszyć ci już będzie po kres twych dni. Tęsknota za snami nie przeminie.
Heroina to tęsknota aktora za sceną. Artysta, który raz w życiu dozna owej jazdy, wędrówki w inne odległe przestrzenie lub te na Ziemi/Świecie/Bycie nieodgadnione rejony – pęka. Jego dusza zamienia się w mikroskopijną Czarną Dziurę, która zasysa wszelką materię. Pozostawiając resztę, czyli wszystko co niematerialne, mistyczne i uduchowione. Doznania potrafią być tak potężne, że powrót z owego tripa bywa szokujący. Bohater przygody, a raczej jego dusza, zostaje nieodwracalnie naruszona, powiem inaczej: poruszona do głębi. Powstała szczelina skazuje „ofiarę” na niekończący się głód podróży emocjonalnej. Mowa rzecz jasna o artyście – Artyście ogarniętym powołaniem. Wielkim nieszczęściem bywa, kiedy ląduje On w bufecie teatralnym i tylko w bufecie. Z drżącym sercem, drżącym, bo na głodzie, obserwuje w monitorze podglądu sceny wędrówki w zaświaty kolegów. Wiatr nie przestaje duć. Lecz powoduje jeno gęsią skórkę. Aktor nie potrafi rozstać się z aktorstwem. Uzależnienie jest nieuleczalne. Żarliwe aktorstwo to wywalenie własnej intymności na żer publiczności. To wyflaczenie się. Z pełną świadomością. Bez bólu. Będąc na scenicznym haju, jesteśmy przecież pod narkozą. Wszystkie chwyty dozwolone. To naprawdę uzależnia. Przynosi satysfakcję. To niezła jazda! A widz smakuje się w owym daniu (jak sama nazwa wskazuje) danym na dłoni. Daniu często pikantnym, kontrowersyjnym (w końcu nie każdy, szczególnie obdarzony wybujałą wyobraźnią lubi jadać flaki), daniu o wielu odmianach, wydaniach i z wielu składników się składającym. Moją podróż (owego tripa), który uzależnił mnie na tyle, że nie ma miejsca na świecie, gdzie mógłbym się przed łaknieniem skosztowania kolejnej odmiany jego schronić, rozpocząłem, zdaje mi się, w Portugalii, skażony już będąc smakowaniem go lat kilkanaście, jak nie więcej temu. W opisanym kilka miesięcy temu wspomnieniu mojej ukochanej Ciotki Ani. To ona podała mi ów narkotyk. Flaki z majerankiem. Wspomnienie wróciło po latach w Portugalskim Porto, w historycznej dzielnicy Ribeira leżącej wzdłuż rzeki Douro. Kiedy na miejscu usłyszałem, że specjalnością okolicy są tripas a moda de porto, poczułem, że moja szczelina głodowa zasysa powiew wiatru narkotycznego ze wzmożoną siłą. Czarna Dziura zaczęła domagać się tej niezbadanej jeszcze materii. O dziwo na ową materię nie składały się flaki jako takie. Było tam wprawdzie co nieco z odpadów mięsnych, ale przede wszystkim bazę stanowił przesmaczny wywar, jak mniemam z podgardla (domyśliłem się po dryfujących skórkach i tłuszczykach). No i co najważniejsze: gotowana fasola, pomidory, szczątki różnorakich mięs, marchewka, cebula, kolendra. Wszystko musiało długo się gotować, by nadać potrawie bardzo treściwy aromat i smak. Na deser łyk porto – bo cóż innego w Porto, kiedy siedzisz nad Douro, a na przeciwległym brzegu imponują ogromem stare magazyny owego trunku? Ja, uzależniony badacz flaków, wędrówki mej kresu jeszcze nie osiągnąłem. Trip na szlaku flaku doprowadził mnie tym razem do Hongkongu. W klimacie deszczowego lata, podczas nocnych wędrówek, zaglądałem do przedziwnych norek zwanych barami. Często pod schodami hoteli lub w bramach czy pod mostami spotkać można niezwykłej treści posiłki. Larwy owadów na grillu, same owady jak szaszłyki podane, skorpiony, szczury, żółwie, węże (psy zakazane), no, nareszcie – flaki! Przynajmniej coś w konsystencji flaków, też podroby – świńskie uszy. Boże! Rarytas. Niezwykle pikantne, siekane w cieniutkie paseczki, chyba jakoś marynowane, bo czarne i chrupiące, do tego wino… nie, winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) nie, piwo! Tęsknię za nimi. Niezwykły, niepowtarzalny smak. Wspominając o street foodach, w pamięci podróży mych powrócił Seul w Korei Południowej. Tam na przystanku autobusowym przebrany za kowboja właściciel budy na plastykowym stoliczku serwował mi wprawdzie nie flaki, ale pozbawionego flaków – na ich miejsce wypełnionego przyprawianym ryżem – kurczaka z rożna. Na przystawkę zaś suszone flaki, ciągnące się jak żelki, za to dość słone, ośmiornice – wyborne! Już wracam. Więc flaki. Powstały z potrzeby zaspokojenia głodu ubogich. Biedni jedli resztki. Tak jak we Włoszech pizzę, a w Japonii sushi. O właśnie, w Japonii flaków nie jadłem. Chyba że o tym nie wiedziałem… Często moje flacze pęknięcie wzywa mnie, a raczej prowadzi do bufetu – nomen omen – teatralnego. Tam najwyśmienitsze flaki po próbie lub spektaklu serwują mi panie Ania i Marysia. Flaki polskie klasyczne, z drobinkami kurczaka, ale wieprzowe, o konsystencji zupy. Niewiele tartych warzyw. Pikantne, słone, zawiesiste, bardzo smaczne, z majerankiem oczywiście. Jestem w teatrze, to korzystając z chwili, porównam publiczne wyflaczanie się artysty, ofiarowanie publice wnętrza, do ofiarowania znanego nam Prometeusza. Wykradł bogom dla nas płomień – byśmy mogli ugotować co nieco, a teraz cierpi przykuty do skały Kaukazu, i co dzień za karę z wnętrza swego wątrobę traci – sęp ma w tym swój udział. Wątroba, też w końcu odmiana flaka, taka lżejsza, bardziej zjadliwa dla większej liczby smakoszy wersja dania z wnętrzności, podawana w zaprzyjaźnionej krakowskiej restauracji
Il Calzone, potrafi być niezwykle smakowita. Tym razem drobiowa, smażona na karmelizowanej w sosie balsamicznym cebuli i pomarańczach, podana na grzance, wyśmienita z czerwonym mocnym winem. Gdybym nie rozprawiał dziś o flakach, to rozprawiałbym o daniach z tej właśnie restauracji. Ale…
Il Calzone sąsiaduje z teatrem, głód narkotyczny, głód doznań i wkraczania w odmienne stany świadomości rozdyma moją szczelinę. Do wnętrza, do flaków czas więc wracać. Trip mój do Tripe de Volterrana prowadzi, do najświeższej z przygód. Trafiłem na nie, spędzając popołudnie w starym włoskim miasteczku Volterra. Niedaleko średniowiecznego Manhattanu, San Gimignano, świetne wino tam mają. Flaki znów inne od pozostałych. Gęste jak gulasz, zaprawione pomidorami, pikantne. Przez pomidory bardziej słodkiewino o dużej zawartości cukru naturalnego lub dodanego.., bazą są rzeczywiście klasyczne flaczki. Na stole znajdowała się miseczka z tartym parmezanem – dodałem więc – dobra decyzja. Do tego, jak zresztą do wszystkiego w Toskanii, kromka czerstwego chleba i oliwa. Z wędrówki czas wracać, by między innymi wcielić się w rolę matki księcia Flaczysława. Na deser jednak danie mojej mamy, dla odmiany – flaczki z grzybów! Oczyszczone boczniaki, krojone w paseczki, z siekaną marchewką, selerem, pietruszką imbirem na oleju dusić kilkanaście minut. Potem pieprz, majeranek, sól, liść laurowy i woda. Gotować do miękkości kilkanaście minut. Łaknienie odmiennych doznań znów na czas jakiś zaspokojone. Na czas jakiś jednak owa rysa na duszy niebawem znów zacznie popiskiwać, domagając się kolejnej podróży. Już tęskno!