Przypomina średniej klasy gewürztraminera z Palatynatu – duszące kwiaty, grejpfrut, konfitura z płatków róży i aromat pewnego egzotycznego owocu.
Pod koniec targów w Düsseldorfie, w zacisznym press roomie, butelkę tego wina przekazywano sobie z ręki do ręki. Nie tyle jej zawartość, co etykieta budziła żywe zainteresowanie dziennikarzy. Nie dość, że winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) wyprodukowano w Indiach, to jeszcze… z owocu liczi.
Dr Gupta to – nomen omen – bystry facet. Musiał dostrzec w moich oczach jakiś błysk zainteresowania, bo nim napełnił mi kieliszek swoim Luca Exotic Lychee Wine, uznał za konieczne, byśmy wspólnie pochylili się nad sporą kupką faksów od zagranicznych kontrahentów. „Tu, proszę bardzo, że takiego wina nie ma w całych Indiach. A tu znów – proszę spojrzeć! – że jakość wina z liczi jest definitely outstanding, innowacyjna eksplozja świeżego owocu, wzorcowe i unikatowe”. Nieśmiałą moją wątpliwość, co do możliwości pogodzenia tych ostatnich zalet dr Gupta obrócił w zabawny żart, którego nie zrozumiałem. Faksy i wydruki z poczty elektronicznej nosiły podpisy małych i wielkich przedstawicieli rynków alkoholowych całego świata, ale też zachwyconych indywidualnych klientów. Pewien maharadża donosił na przykład, że „żonie bardzo smakowało”.
Mnie też smakowało, chociaż – mimo wysiłków dr. Gupty – nie tak bardzo, jak żonie maharadży. Pośród win indyjskich, których całkiem sporo pokazano w tym roku podczas Proweinu, wyróżniało się jednak pewną… rzetelnością.
Większość dziennikarzy nieświadomych pochodzenia butelkityp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr..., narzekało na tego „gewürztraminera”, nieco zrzędząc na brak harmonii między cukrem resztkowym a kwasowością, ale wciąż uznając go za produkt, nazwijmy to, bardzo przyzwoity. Na tle dość bladych indyjskich win białych, a szczególnie w towarzystwie przesiąkniętych aptecznymi aromatami mięty i eukaliptusa win czerwonych, produkowanych z międzynarodowych odmian, liczi budziło słuszne zainteresowanie.
Żeby oddać sprawiedliwość dr. Gupcie i jego Nirvana Biosys (międzynarodowa kooperatywa), nie próbowałem u niego w ogóle win gronowych. Odwiedziwszy wcześniej kilku innych producentów z Indii, podjąłem bowiem pewne higieniczne zobowiązanie, któremu pozostałem wierny do samego końca targów. Próbowałem natomiast jeszcze wina z owoców… mango. Tu nie było niestety innowacyjnej eksplozji – dość bledziutkie nie tylko w barwach, ale i aromatach, wycofane, zamglone, z niezłą kwasowością, ale z owocowością ledwie zauważalną. Na mango „nie miał faksów”. Mango wymaga jeszcze pracy.
– Wie pan, ludzie mnie pytają, po co ja się wygłupiam z tymi owocami, skoro na całym świecie pija się wina z winogron – Gupta grzecznie uprzedził moje kolejne pytanie. – Weźmy takie mango. Dla pana to jest jeden z fruktów egzotycznych. Założę się – tu przecenił znacznie moje możliwości – że zna pan nie więcej niż trzy gatunki tego owocu. A w moim kraju mamy ich ponad 60. Pięć razy więcej niż odmian winorośli! Dlaczego tego bogactwa aromatów nie wykorzystać także do produkcji wina?
I pomyślałem wtedy, a co jeśli dr Gupta ma rację? Dziś – to jest z grubsza przez ostatnie trzy tysiące lat – robimy wino z winogron, bo ktoś kiedyś miał ich pod dostatkiem i nauczył się robić z nich błogosławiony użytek. Kto wie, z czego będą powstawać wina za kolejne trzy tysiące lat, jeśli dr Gupta wciąż będzie odbierał swoje faksy. Świat z całym swym dobrodziejstwem nieuchronnie przesuwa się przecież na Wschód. A tam, drodzy Państwo, liczi i mango.