Proszę Państwa, czy Państwo wiedzą, co to Armagedon? Lub też, być może, mają Państwo jakieś wyobrażenie, jak on może wyglądać? Jeśli tak, to skłonna jestem iść o zakład, że wiąże się to z potężnym dźwiękiem trąb, pękaniem rozstępującej się ziemi, straszliwym wyciem potępionych oraz (co również możliwe) z pełnym satysfakcji chichotem ocalonych.
Tymczasem mnie, od 10 stycznia 2010 roku, Armagedon kojarzy się głównie z jabłkami.
A to za sprawą bardzo pięknego wyjazdu do wyjątkowo bajkowo – i obficie – ośnieżonej w tym czasie Normandii. Śnieg, jak się okazało, zalegał nie tylko w krainie calvadosu. Jego puchowa i uporczywa obecność sparaliżowała niemal całą Europę – ze szczególnym uwzględnieniem tras lotniczych i kolejowych – o czym Państwo zapewne doskonale pamiętają.
Dlatego nasz powrót do domu trwał ponad 30 godzin – a zaznaczam, że wracaliśmy samolotem, w ostateczności wspartym pociągiem. W walizkach cierpliwie stukały o siebie uwożone z Normandii butelkityp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... calvadosu, a coraz bardziej demoniczną woń wydzielały sery. Gdzie tu Armagedon? Bynajmniej nie w naszych osobistych sakwojażach.
Na lotniskach, na dworcach. Ludzie, którzy oczekują na odwołany środek transportu, przypominają potępieńców skazanych na kolejne kręgi piekielne. Szczególnie gdy pierwszy raz dowiadują się o pokrzyżowaniu przez śnieżne burze swych niezwykle pilnych życiowych planów.
A co w tym optymistycznego? Gdy po raz kolejny, i jeszcze raz, dowiadują się, że nie da się brykać przeciwko pogodzie – wtedy z przekonaniem przyjmują za swoje sparafrazowane przysłowie: „Człowiek planuje – Pan Bóg odwołuje loty, zasypuje tory” – i czyni jeszcze inne rzeczy, wobec których pozostaje jedynie śmiech. Więc – „radujmy się, wujaszku”, gdy za oknem zawierucha. Nawet jeśli jest to okno uwięzionego pośród białych pól pociągu.
Marta Śmietana