Kiszona instytucja

 

Podobno w naturze ludzkiej leży szybkie przyzwyczajanie się do dobrego. Nie tak wiele znów lat upłynęło, a już nie pamiętamy czasów, gdy zjedzenie czegokolwiek w podróży byto raczej próbą dla zdrowia niż wyzwaniem gastronomicznym.

 

Zabierano więc ze sobą kanapki, kawę w termosie i jajka na twardo, bo jak wiadomo w awaryjnej sytuacji znakomicie zaspokajają głód. Do dziś z nostalgią wiele osób wspomina tamto podróżowanie. Pojawiły się nawet wynalazki, bodaj produkcji radzieckiej, pozwalające wykorzystywać energię elektryczną z akumulatora samochodowego do gotowania wody. Korzystaliśmy więc i z takich urządzeń, ciesząc się, że kraj w którym kipiatok (ros. -wrzątek) jest niezbędny do życia – i przeżycia -zrobił wreszcie coś dobrego dla świata.
Jeszcze 20 lat temu przejechanie 300 km między Krakowem a Warszawą było poważną wyprawą. Poza kultowym żurkiem u „Jędrusia” w Białobrzegach nad Pilicą i raz na jakiś czas zjadliwymi pierogami w Zajeździe Myśliwskim w Jędrzejowie – nic nie było, a to co było, nie nadawało się do jedzenia. Pod Grójcem zaistniała La Terazza z rewelacyjną, prawdziwie włoską kuchnią, ale zjechanie tam na obiadek w trasie, przynajmniej Bedekerowi, zabierało zwykle kilka godzin, więc mijało się z celem. Tyle wspaniałości dawano tam do spróbowania, jak choćby sałatkę z ośmiornicy i ziemniaków na ciepło.

Fot. D. WagnerKiełbaska w lesie

Ćwierć wieku temu, gdy przy szosie pojawił się jakiś small-business w postaci spawanego w garażu paleniska, przy którym przedsiębiorczy rodak grillował kiełbasę od zaprzyjaźnionego rzeźnika, taka wiadomość elektryzowała wszystkich często podróżujących, przekazywano sobie ją w największym zaufaniu, a przy najbliższej okazji kiełbasę degustowano i wymieniano komentarze.
Tak rodziła się polska, postkomunistyczna wersja przewodnika Michelin. Patrząc natomiast z perspektywy Krakowa, gdy cel podróży znajdował się na południu, sytuacja zmieniała się radykalnie. Czy to jadąc przez Austrię, czy przez Węgry, można było być pewnym, że po pokonaniu dwóch granicznych szlabanów w końcu trafi się do względnej kulinarnej normalności i przy stacji benzynowej na pewno będzie można się posilić, ale – co ważniejsze – będzie można napić się wspaniałej, pachnącej kawy…
Losy naszej części Europy tak się potoczyły, że dziś sytuacja niemal się odwróciła. Wspomniana droga przez Kielce i Radom do Warszawy jest jednym wielkim jedzeniowym szlakiem. Do wyboru mamy karczmy, zajazdy, oberże, bufety, bary, a nawet – jak informują szyldy – prawdziwe restauracje. Od klimatów nadmorskich, mazurskich, regionalnych poprzez góralskie i śródziemnomorskie. Tyle że znający się na rzeczy wolą nadal zatrzymywać się u „Jędrusia”, który wybudował bardzo przyzwoitą filię przy powstałej kilka lat temu obwodnicy.
No i kawałek wcześniej – przy najlepszych na całym Mazowszu grylażowych lodach państwa Gruszczyńskich. To tu kiedyś Bedeker zamówił osiem gałek do jednego wafelka, ale po przejechaniu kilku kilometrów zawrócił po kolejną porcję. Mosiężna tablica upamiętniająca to wydarzenie już jest podobno w fazie projektowania.

U naszych bratanków

Odwrócenie sytuacji, jak chodzi o przydrożną gastronomię, polega między innymi na tym, że dzisiaj, jadąc na południe, nie ma właściwie żadnego ciekawego kulinarnie miejsca na Słowacji. Ile razy w końcu można jeść zupę czosnkową czy wyprażany syr (czyli panierowane kotlety serowe). Zwłaszcza że to – wydawałoby się – proste i trudne do popsucia danie robione jest coraz gorzej, bywa źle smażone, na niedogrzanym tłuszczu i z nieodpowiedniego gatunku sera.
Alternatywa też nieatrakcyjna – mięsa w sosach, knedliki i do wszystkiego obowiązkowy zestaw surówek z czerwonej kapusty, selera i marchwi. Lepiej więc przycisnąć trochę pedał gazu i przejechać bez postoju ten niewielki, aczkolwiek śmiało należący do strefy euro kraj i znaleźć się na Węgrzech. Przy okazji jednego z winiarskich wyjazdów Bedekerowi udało się dokonać spektakularnego odkrycia, okupionego wszak cierpieniem, i to niemałym. Fizycznym i finansowym.
Fot. S. KamińskiPodróż nad południowy Balaton i do regionu Sopron była bardzo udana. Ciekawe wina, których degustacja uświadomiła Bedekerowi, że układ regionów winiarskich wymyka się administracyjnym podziałom, szczególnie że dojazd do jednego z winogrodników prowadził drogą tak krętą, iż co kilka kilometrów byliśmy naprzemiennie na Węgrzech i w Austrii. Ale wszystko, co piękne, musi mieć swój koniec, i nastąpiła nieuchronnie pora powrotu.
Spokojna, mało uczęszczana szosa nr 86 z Szombathely wiodła nas na północny-wschód. Wtem na relatywnie prostym odcinku drogi pojawił się obłok dymu. Pożar? Nie, nic szczególnego. Przydrożny grill w wiosce Szilsárkány. Gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że to nie grill, ale cała instytucja gastronomiczna kryjąca się pod nazwą Micheller Piroska Csárda. Czegóż tam nie było… Najważniejsze, że zupełnie przez przypadek Bedekerowi udało się tam trafić dokładnie w porze obiadu. Wszyscy uczestnicy wyprawy zasiedli więc za stołem.

Wybór na pierwszy rzut oka

Trudno już dziś przypomnieć sobie, czy Micheller ma w ogóle jakąś kartę dań. Raczej nie, a jeśli nawet, to byłaby zupełnie nieprzydatna. Z kilku powodów. Po pierwsze, właściciel csárdy nie mówi w żadnym innym języku, a po węgiersku też niezbyt chętnie. Po drugie, nie mielibyśmy żadnej gwarancji, że karta ta nie pochodzi z końca XX wieku i raczej straciła nieco na aktualności. Po trzecie, jedzenie było po prostu na wyciągnięcie ręki. Było je widać. Już przy krawędzi jezdni na dużych kredowych tablicach ustawiono słoje pełne domowych marynat i kiszonek. Węgierska specjalność to właśnie kiszenie rozmaitych warzyw razem z paprykami, co nadaje kiszonkom niepowtarzalną i przyjemną ostrość.
Obok najbardziej dymiąca z tego wszystkiego wędzarnia, głównie kiełbas i serów, obwieszona syfonami z wodą służącymi do regulowania intensywności płomienia. Przy wejściu do ogródka uwagę przykuwał wysłużony kociołek żeliwny, w którym nad paleniskiem bulgotał zalotnie najprawdziwszy gulasz, a więc – w tłumaczeniu na polski – zupa gulaszowa.
Gdy cała ekipa kontemplowała urok tej jakże malowniczej, ale nieco dziwnej knajpki, dostrzegliśmy jedyny polski akcent tego miejsca. Ogrodowy parasol fabryki produkującej lody i – zważywszy na stan techniczny – zapewne pamiętający początki tej nowosądeckiej firmy. Na stole pojawiły się przyniesione przez szefa zakąski – wspomniane sery, plasterki kiełbas, salami, ogórki. Poczuliśmy się docenieni i przypisaliśmy to zapewne ugruntowanemu wizerunkowi żarłoków, który wynika wprost z gabarytów każdego z członków podróżującej wówczas ekipy.
Obok tej miłej niespodzianki pojawiła się także niemiła. Wina u Michellera traktuje się jako zło konieczne. Bo jak wytłumaczyć wybór między dwoma czerwonymi i jednym białym, oczywiście wszystkie butelkityp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... ciepłe, stojące przy kontuarze. Tajemnica tego niecodziennego jak na Węgry zjawiska miała się wkrótce wyjaśnić. Ale nie uprzedzajmy faktów.

A jednak grill

Po skubnięciu przepysznych przekąsek stwierdziliśmy zgodnie, że za wiele już nie jesteśmy stanie zmieścić! Za pomocą wygiętych palców i głośnego beczenia Bedekerowi udało się ustalić, że jagnięcina jednak nie jest dziś dostępna, więc zdecydowaliśmy się na mieszanego grilla opartego na wieprzowinie, czyli każdego z mięs po trochu, dla spróbowania. Do tego domówiliśmy kiszonki, jakieś pieczone ziemniaki i to droższe z dwóch czerwonych win, które i tak okazało się ledwo pijalne.
Sam proces grillowania był bardzo widowiskowy. Zawczasu rozgrzane żeliwne żelazko prababci okazało się prostym i niezwykle skutecznym sposobem na przypiekanie plastra karkówki jednocześnie z dwóch stron. Na płycie usmażono dla nas spore wiaderko mięs, kiełbas, papryk, cebuli. Wśród kawałków wieprzowiny znalazły się także kotlety ze specjalnej węgierskiej rasy świń mangalica. Na szczęście pechowe winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) szybko się skończyło i głos rozsądku podpowiedział, że może lepiej, by na tak obfitym stole pojawiła się zimna palinka. Fot. S. KamińskiTego było nam trzeba. Podobnie jak i właścicielowi csárdy.
Nie było łatwo opuścić tę najdziwniejszą chyba restaurację w Europie. Od stołu wstawało się ciężko, bo obfitość porcji dała się we znaki. A już po wstaniu od stołu znowu miła niespodzianka. Gesty właściciela wskazywały, że zamierza nas poczęstować innymi gatunkami destylowanej przez siebie winogronowicy, gruszkowicy i morelowicy. Wszystkie oczywiście pálinki rozlewane z plastikowych butelkach po napojach gazowanych, ale jakość trunków przednia.
Gdy tylko żona właściciela traciła czujność i krzątała się koło czegoś, gospodarz z lubością degustował wódki razem z nami. Ta sielanka zapewne trwałaby dłużej, ale postanowiliśmy jechać dalej i przyszło do płacenia. Trzeba przyznać, że rachunek był proporcjonalny do wielkości porcji, a wszystko, co naiwnie traktowaliśmy jako poczęstunek od firmy, zostało skrupulatnie doliczone i zsumowane, z pálinkami degustowanymi przez gospodarza włącznie. Cóż, pewnie takie wymogi księgowości.
Na sam koniec przebrany za Bedekera redaktor „Czasu Wina” przytwierdził do ściany swoją wizytówkę, dołączając ją do setek innych upamiętniających poprzednich zadowolonych biesiadników Michellera!