Kolacja na piechotę

 

Są restauracje, gdzie można dolecieć, dopłynąć albo dojechać. Są i takie, do których trzeba koniecznie dojść. Od lipca 2011 roku funkcjonuje w Krakowie restauracja Amarylis. A Kraków słynie z tego, że od wielu już lat systematycznie obrzydza życie swoim mieszkańcom.

 

Podobno dla dobra i rozwoju turystyki. Tylko dlaczego wyłącznie pieszej?

Amarylis to miejsce o teoretycznie idealnej lokalizacji. Teoretycznie. Praktycznie bowiem ten stan idealny przeradza się w wybitnie niedoskonały. Po pierwsze, lokal jest niezauważalny dla tubylców, dlatego że w tym miejscu, wyjątkowo jak na Kraków, nie tworzą się korki. Niestety – po drugie – otwarcie restauracji zbiegło się z rozszerzeniem strefy płatnego parkowania na dość odległe od Rynku rejony. Dosięgło i Amarylisa. Kraków nie Paryż, gdzie w lipcu i sierpniu wszędzie parkujemy za darmo.

Niby prosty adres

Fot. Materiały prasowe Queen Boutigue HotelTu strefa ma jeszcze tę nadzwyczajną właściwość, że obowiązuje aż do godziny 20. Dotyka to boleśnie kieszeni nie tylko pracowników i interesantów biur, urzędów czy sklepów, ale turystów i wszystkich innych, którzy chcieliby o normalnej porze zjeść kolację.
Poza tym w strefie czy poza strefą miejsc notorycznie brakuje, więc czasem i 20 minut trzeba poświęcić, by znaleźć upragnione miejsce postojowe. Do restauracji należy więc dojść, szczególnie że taksówki w Krakowie, także dzięki decyzji miejskich rajców, należą do najdroższych w Polsce.
Tu napotykamy na trzecią niedoskonałość Amarylisa. Na ulicy, przy której się mieści, ruch pieszy właściwie nie istnieje. Podam więc adres: ul. dr. Józefa Dietla 60. I radź sobie Czytelniku, jak potrafisz! Przy okazji warto wspomnieć, że patron tej ulicy piastował kiedyś urząd prezydenta miasta i dzięki jego staraniem Krakowowi przywrócono dawną świetność. Ale to było jeszcze w okresie rozbiorów…

Bliżej talerza

Kiedy wybierałem się do tej restauracji, z wyżej opisanych ograniczeń nie do końca zdawałem sobie sprawę. Przyjechałem oczywiście autem i postawiłem je blisko wejścia. Postanowiłem nie zwlekać i od razu zasiąść za stołem. Ale – za którym? Restauracja mogłaby być kameralna, a oferuje bardzo dużo miejsca. Można więc odnieść wrażenie, że jest tu raczej pustawo.
Autorzy koncepcji postawili przed sobą dość odważne zadanie, bo Amarylis mieści się w piwnicach stylowego i bardzo przytulnego butikowego hotelu. To zawsze wzbudza nieufność prawdziwych smakoszów, a i gości hotelowych także. Chyba że pada, wtedy zdarza się im zapomnieć, że są w mieście mającym ponad dwa tysiące punktów gastronomicznych, więc zostają i nie ulegają pokusie, by w strugach ulewnego deszczu odkrywać któryś z nich.
Już na pierwszy rzut oka miejsce różni się od wszystkich innych, a to za sprawą absolutnie wyjątkowego wystroju. XIX-wieczne sklepione piwnice gustownie udekorowano elementami z drewna i gładkimi, ultranowoczesnymi białymi i czarnymi taflami z kompozytów. Równie pozytywnie ocenić należy kartę. W odróżnieniu od wielu miejsc „z aspiracjami” gość w Amarylisie nie dostanie do ręki menu dorównującego objętością książce telefonicznej sporego powiatowego miasteczka. Karta jest zwarta i czytelna. Trzy przystawki, trzy zupy, tyleż rodzajów sałaty i tyle samo deserów. Dań głównych jest sześć, ale połowa mięsnych, połowa rybnych, więc i tak wychodzi „trzy po trzy”, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Upragniona pora konsumpcji

Fot. Materiały prasowe Queen Boutigue HotelSpróbować warto wszystkiego. Ale mam oczywiście swoich faworytów. I od razu taka refleksja: dlaczego nigdy dotąd nie spotkałem na wyboistej drodze doznań kulinarnych naszej dumnej, narodowej kaczki podanej w ten sposób? Genialność i prostota. Pieczona pierś, a do niej sos z róży jadalnej – delikatny, pachnący, słodkawy i lekko kwaskowy. Jeśli wcześniej zamówiliśmy zupę z cukinii, o idealnie kremowej teksturze, przyprawioną oliwą, z dodatkiem kilku serowych kluseczek, to śmiało możemy rozglądać się za deserem. A w tym punkcie Amarylis jest naprawdę mocny. Dlatego wpadać można tu także na wykwintny podwieczorek.
Bardzo dobrze zrobiona panna cotta – śmietanka delikatnie ugotowana z prawdziwą wanilią. Migdałowe semifreddo. I wreszcie – jej wysokość szarlotka. Niby klasyczna, ale bardzo trafnie podana. Upieczona z jabłka krojonego w drobną, regularną kostkę, na cienkim spodzie z kruchego ciasta. Cynamonu tyle, ile trzeba, odpowiednia słodycz, i to biorąca się z miodu. Nie na ciepło, ale też nietorturowana w lodówce.
Żeby jeszcze te lody waniliowe do niej były kręcone na miejscu, warto byłoby dla tej szarlotki przejechać… to znaczy przejść nawet pół miasta! Sesję degustacyjną dopełniło espresso i… awantura, jaką musiałem zrobić z powodu cukru. W tej klasie lokalu podano do kawy kolorowe, papierowe saszetki, w ostateczności pasujące do płatnego samolotowego cateringu tanich linii lotniczych.

Kręta droga do wyjścia

Trzeba wspomnieć o winach. W karcie zastosowano bardzo prostą i bezpieczną dla konsumentów regułę, że najtańsza butelkatyp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... kosztuje tyle, ile najdroższe danie (w tym przypadku kotleciki jagnięce). Mamy więc wina europejskie, w tym także te mniej popularne, jak bułgarskie, rumuńskie oraz gruzińskie. Baza dobrze reprezentowana to Hiszpania, Włochy i nieco Francji. Przyzwoite winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) podawane jest na lampki, które mają pojemność taką, że w sam raz.
Naraz pojawiła się w mej głowie refleksja, że wykazałem się kompletnym brakiem instynktu, który kazał mi przyjechać tu samochodem. Wyjścia są dwa. Albo ograniczyć się do jednej lampki, albo sprawdzić gruntowniej kartę win, a potem… ofertę hotelu. Wybrałem dobrze. Najpierw meldunek i przepiękna, marmurowa tafla schodów i podłogi w lobby przy recepcji. O pięknej recepcjonistce nie wspomnę. Potem winda i korytarz. I wszędzie, dosłownie wszędzie przepiękne i zapewne śmiertelnie drogie lampy, małe dzieła sztuki prowadzące mnie swoim kuszącym światłem w stronę ciszy i odpoczynku.

Odkrywanie na nowo

Fot. Materiały prasowe Queen Boutigue HotelW pokoju jeszcze butelka odpowiednio chłodnej cavy i pomysł, by od razu napisać ten tekst. Klawiatura, łazienka, poduszka. Noc i… poranny zachwyt. Nie, nie znalazłem obok siebie żadnej z anielskich istot, które przyśniły mi się tej nocy. Natomiast za oknami pojawił się w blasku dnia przepiękny i jedyny w swoim rodzaju widok. Jak na dłoni, po lewej stronie górujący nad miastem Wawel, dalej tyły kamienic ulicy Grodzkiej z sąsiadującymi drzwi w drzwi kościołami świętych Piotra i Pawła oraz św. Andrzeja. A na pierwszym planie, paradoksalnie, hektary łąk, krzewy i młode drzewka klasztornego ogrodu.
U moich stóp odkrywam kolejną tajemnicę urbanistyczną rodzinnego miasta, które znam dobrze, ale jak widać – i tak jeszcze za słabo. Trudno mi oderwać oczy od tego widoku! Pospiesznie opuszczam pokój, żałując, że nie będzie mi dane sprawdzić, jakie podaje się tu śniadania. Ale muszę do samochodu. Przecież za kilka minut znowu uruchomi się zegar strefy płatnego parkowania. Już widzę z daleka – za wycieraczką mandat, eufemistycznie nazwany „zawiadomieniem”.
A niech mi dokuczają, utrudniają, wlepiają kary. Skończą kadencje, zwolnią stanowiska, odejdą z urzędów. Ich czas minie. Zostaną po nich tylko ślady głupoty i krótkowzrocznej niekompetencji. A moje miasto jest piękne. I będzie jeszcze piękniejsze.

Restauracja Amarylis
Queen Boutique Hotel ****
ul. Dietla 60, 31-039 Kraków