Mundus Vini po raz trzydziesty. Ciężkie starcie testowe

Mundus Vini po raz trzydziesty. Ciężkie starcie testowe
Fot. AD LUMINA, Ralf Ziegler

Tak dobrze, jeśli chodzi o jakość, nie było jeszcze nigdy. Piszę te słowa co roku, ale to prawda. Jestem pewien, że to głównie zasługa nowoczesnych, wszędobylskich technologii, ale nawet najtańsze wina w niemieckich sklepach trzymają już od dawna przyzwoity poziom. A sędziowie po dniu ocen nie muszą się leczyć tabletkami na ból głowy i czyścić policzków od wewnątrz szczoteczkami do zębów.

Ale prosto też nie było – w Niemczech dalej obowiązują obostrzenia antycovidowe i obowiązkowe posiadanie paszportów w tej sprawie, by swobodnie się poruszać po knajpach, sklepach, kinach, czy choćby zameldować w hotelu lub… wejść na salę degustacyjną. Gdyby wydrukować wszystkie informacje antywirusowe, które napłynęły przed naszym dotarciem do Neustadt an der Weinstrasse, byłby to dość spory objętościowo folder. I choć nie było z tym większych problemów, takowe jednak się zdarzały.

Tym razem sędziów zaskoczyło wiele drobnych, ale w efekcie uciążliwych niedociągnięć, które nie wynikały z winy organizatorów. Po raz pierwszy wiele flaszek prawdopodobnie z powodów celno-covidowych – jak się domyślam – przyjechało mocno spóźnionych, a przy ilości ponad siedmiu i pół tysięcy próbek, które należy rozpisać na ponad pięćdziesiąt komisji to zadanie trudne. Zdarzały się więc pomyłki, które trzeba było niwelować z marszu.

Jednak najbardziej denerwujące było codzienne, poranne (od szóstej rano!) hotelowe testy antycovidowe. Rzecz jasna, tę uciążliwą czynność zlecono specjalistom (Niemiecki Czerwony Krzyż), ale ci pierwszego dnia nie mogli poradzić sobie ze sprzętem IT w hotelu, stąd pierwszy raz w historii ocenianie rozpoczęliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem. Później poszło już jak z płatka, każdy miał swój numer, a NCK testował nas również w południe (podczas lanczu) oraz popołudniami w hotelach – takie zaświadczenie jest bowiem ważne przez 24 godziny. Cóż, czasy pandemii mają swoje wymogi.

Degustacje szły bardzo sprawnie, nikt po nich specjalnie nie narzekał, że trafił na szczególnie złe rozdania. Rzecz jasne te były lepsze lub gorsze, ale jak zwykle każdy by chciał trafić na próbki, którym chciałby jedynie złote medale. Codzienność i tak – przynajmniej dla większości – była jednak wybitna. W moich komisjach niemal wszystkie wina dostały co najmniej srebrne medale! Takich rzeczy nie pamiętam od zarania konkursu, bo Mundus Vini słynie najbardziej restrykcyjnej punktacji na świecie. Na ów wspomniany srebrny medal winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) musiało zarobić aż 85 punktów, na złoty – bagatela – 90 lub więcej, a wielki złoty 95+. Jednak praktyka jest tu taka, iż z nadmiaru sreber, by taki medal osiągnąć, wino musiało zdobyć 87–88 punktów, albowiem medalowych win może być łącznie czterdzieści procent, więc te słabsze „srebra” po prostu wypadały…

Ale zdarzały się też dziwy nie z tej ziemi, i to akurat w mojej komisji. Już nieco zmęczeni, czwartego dnia i w ostatnim rozdaniu dostaliśmy dziesięć próbek opisanych jako „tempranillo/aragonez”, bo na tym konkursie podaje się zarówno roczniki, jak i odmiany. Byliśmy jednak czujni jak wilki. Przyznaliśmy siedem złotych medali oraz trzy… wielkie złota. Śmierć w butach – nie tylko o tak ocenionym rozdaniu nigdy nie nawet nie słyszałem, ale nie doświadczył tego nikt – to rozdanie „tysiąclecia”, jak żartowaliśmy… Dodam tylko, że wszystkie wina pochodziły z malutkiej, słynnej kastylijskiej apelacji DO Toro, zaś podstęp poległ na tym, iż jako nazwy szczepu nie podano tinta del toro, bo tak tam się mówi na tempranillo.

Najważniejsze, że konkurs się odbył, bo sprawy wisiały na włosku. Sprawy pozakonkursowe były ściśle okrojone, jak choćby nie było żadnych wizyt w winiarniach, co jest jednym z sensów takich branżowych spotkań – właściwie to poruszaliśmy się (w maskach) pomiędzy hotelem i salą degustacyjną. Ale na COVID mocnych ciągle nie ma…