Mawia się, że otyli żyją krócej, ale – to moja opinia – znacznie przyjemniej.
To zwolennicy rozmaitych diet przeżywają katusze, patrząc, jak mięsożercy nakładają na swoje talerze delikatne płaty łososia, różowe plastry szynki okolonej tłuszczykiem, schab pieczony nadziewany śliwkami…
Aby zdecydować, jaki wybrać styl odżywiania, najpierw trzeba rozeznać się w panujących modach. Zacznijmy od wegetarianizmu. Rozprzestrzenia się on po świecie i pustoszy towarzystwa smakoszy, czyli ludzi miłych, łagodnych i wesołych, zamieniając ich w zgryźliwych ponuraków. Wegetarianie twierdzą co innego. Podobno ich dieta powoduje, że są ludźmi łagodnego charakteru i miłującymi innych. Ale czy tych o odmiennych preferencjach żywieniowych też? Wątpię. Zwłaszcza od czasu, gdy opublikowałem felieton nieco kpiący i momentami polemizujący z ludźmi na siłę wmuszającymi reszcie ludzkości dania bezmięsne, a czasem nawet bezrybne. Nigdy wcześniej ani później nie wylano tylu kubłów pomyj na moją głowę. A wybór inwektyw był imponujący. I wszystko to z łagodnością wege na ustach.
Zwolennicy wegetarianizmu twierdzą, nie bez racji, że jedząc mięso pochłaniamy szkodliwe dla nas hormony, antybiotyki, adrenalinę, cholesterol, nadmierne ilości tłuszczu, pestycydy oraz nawozy sztuczne. Aby przestrzegać rygorystycznie czystości diety, zamieniają oni białe pszenne pieczywo na razowe, ryż łuskany na nieoczyszczony, eliminują całkowicie napoje gazowane, sól i cukier. Ale czyż zboża na mąkę (nawet nieoczyszczaną), rzepa, brukiew (uwielbiam te warzywa!), a także ziemniaki nie mają w sobie szkodliwych substancji? Wszak cała nasza ziemia jest skażona różnymi niezdrowymi pierwiastkami.
Powstały już wegetariańskie restauracje, sklepy, gazety, książki, a także przedszkola i szkoły. Korzysta z nich podobno około półtora miliona Polaków. Ich głównym pożywieniem jest fasola, soczewica, glony i dziesiątki produktów przyrządzanych z soi. I nawet patrzyłbym na to bez wstrętu, choć ze zdumieniem, gdyby nie pewien drobiazg. Otóż nie mogę zrozumieć, dlaczego soję jej wielbiciele określają mianem „mięsa XXI wieku”, a przyrządzane z niej dania nazywają sojowymi kotletami, parówkami, gulaszem czy nawet smalcem! W jednej z warszawskich restauracji hołdującej tej modzie znalazłem w karcie: „malowany talerz z pasztetami” i „eskalopki z kaszą jaglaną”. Pasztety oczywiście nie miały w sobie ani grama mięsa, a eskalopki nigdy nie widziały cielaka.
Na dodatek coraz częściej roślinożercy stają się natrętni i nietolerancyjni wobec ludzi rozkochanych w schabowym. Swój stół traktują jak ołtarz, a kuchnię jak kościół. I to kościół z epoki wypraw krzyżowych. Są jednak w zamian nieutulonymi nudziarzami niepotrafiącymi mówić o niczym innym, jak o swojej diecie.
Na koniec kilka słów bardziej serio. Nie jestem przeciwnikiem diety wegetariańskiej. Co pewien czas odrzucam dania mięsne (nigdy nie dotyczy to ryb i owoców morza), zwiększając liczbę potraw z makaronu, warzyw i owoców. Te sprawy reguluje mój organizm samoczynnie. Po paru dniach jednak z przyjemnością myślę o kotlecie czy udźcu jagnięcym i wówczas te dania wracają na mój stół. Żartobliwy ton wynika z chęci uniknięcia konfliktu ze zagorzałymi jaroszami. Chciałbym jednak, by Czytelnicy zrozumieli, że niemiły jest mi wszelki terror. W kuchni i za stołem także. Nikogo nie zmuszam do spożywania krwistych befsztyków. Ale prosiłbym, by mnie też do niczego nie zmuszano ani mną nie pogardzano tylko dlatego, że jadam to, co lubię.