Od trzech dni kręciłem się wokół tego wydarzenia. Ale dla dziennikarza winiarskiego z Polski to była abstrakcja. Nawet gdybym chodził po targach Vinexpo 2003 w Bordeaux i przedstawiał się jako red. Maj, którego znał cały świat, m.in. dlatego, że jeździł fiatem 125p, i tak by mnie nie wpuszczono.
A jednak stało się! Jako jeden z 20–30 VIP-ów wszedłem do namiotu, gdzie Robert Mondavi przyjmował gości z okazji swych 90. urodzin. I osobiście złożyłem mu życzenia.
Jest oczywistem, że nigdy tego małego przyjęcia nie zapomnę. Długo stałem jak kołek, gapiąc się na największe osobistości winiarskiego świata. Od dziennikarskich sław, po najznakomitszych winiarzy, drżąc, że wielu z nich nigdy nie odwiedzę, że nigdy mnie nie przyjmą, że nigdy o nich nie napiszę. Na szczęście – stało się trochę inaczej.
Właściciele wielkich châteaux, pojedynczy winemakerzy z różnych stron świata… High life. Osobiście znałem tylko dwie persony – Willego Opitza z Austrii (i to dobrze), więc do niego się przykleiłem, by mieć choćby do kogo gębę otworzyć. Drugim był… sam Robert Mondavi, z którym rok wcześniej zjadłem lunch tête-à-tête w jego posiadłości w Oakville w Kalifornii, podczas mojej pierwszej wizyty za oceanem, i który osobiście degustował ze mną swoje wina. Jednak z przyczyn logistycznych podejście do Mondaviego(1913–2008) amerykański winiarz z Kalifornii, jeden z g... tego popołudnia było niemożliwe, z wyjątkiem krótkiego uścisku dłoni i życzeń.
Moją uwagę przykuła osoba Hugh Johnsona, zachowującego się niezwykle swobodnie, choć kurtuazyjnie i po dżentelmeńsku, wymieniającego z angielską rezerwą serdeczności z wieloma znajomymi. Już wtedy człowieka legendy, osoby, o której uczyniłem już byłem kilka tekstów, autora publikacji, które stały rzędem na półkach mojej biblioteczki, takich, z których się uczyłem, które pochłaniałem. Słowem mojego największego winiarskopisarskiego autorytetu!
Nie ceniłem go wcale za to, że był pierwszy, że stworzył nowoczesną krytykę winiarską, ani za to, że aby oddać charakter wina, nie potrzebuje tysiąca pustych słów. Szanowałem go (i czynię to nadal), za jego rewolucyjne, acz zdroworozsądkowe poglądy, których się trzymał i których nigdy nie bał się bronić wbrew wielu autorytetom, wbrew burzom, które wywoływały w „zmurszałym” nieco wówczas środowisku. To nie kto inny, jak ojciec głównego gościa na tamtym przyjęciu, baronessy Philippine de Rothschild powiedział, że wszystkie wina amerykańskie smakują jak coca-cola. Johnson go wyśmiał (po dżentelmeńsku oczywiście), twierdząc, że wina kalifornijskie są tak samo dobre, a nawet lepsze od francuskich. To wywołało lawinę wydarzeń, która doprowadziła do słynnej Degustacji Paryskiej w 1976 roku, gdzie Francuzi dostali takie lanie, że do dziś nad Sekwaną krążą o tym wydarzeniu teorie spiskowe. Ale Hugh miał rację! I dlatego Nowy Światpopularne, zbiorcze określenie pozaeuropejskich państw win... to dziś równorzędny partner dla Europy.
Miałem wtedy w ręku swój pierwszy aparat cyfrowy (pożyczony), zresztą bardzo dobry – Sony 707. Zrobiłem Johnsonowi tylko dwa zdjęcia. Ale za to takie, które do dziś wiszą na ścianie mojego mieszkania. Obok Najjaśniejszego Pana Franciszka Józefa.