Bywają w życiu takie sytuacje, że trudno wysnuć z nich jakiś wniosek. Albo zdarza się i tak, że podsumowanie jest całkowicie błędne – co okaże się w przyszłości.
Ludzie lubią radzić, lubią też oceniać. Szczególnie przypadki cudze. Co można jednak poradzić żonie mediolańskiego potentata, Rosjance, matce trójki dzieci – która nagle zakocha się w kucharzu? Paleta złotych myśli jest szeroka, od „daj spokój, nie marnuj sobie życia”, po „weź wreszcie los w swoje ręce i uciekaj”. Prawda, że sytuacja aż prosi się o poradę? O stroskane zmarszczenie czoła, tarcie w zadumie nosa, pełne zakłopotania chrząkanie – by wreszcie celnym komentarzem naświetlić właściwe rozumienie sprawy. Rozkoszą jest doradzać, czyż nie?
Lecz, jak to w przypadku wielu rozkoszy bywa, w trakcie dawania porady często nie myśli się o skutkach. Proponuję więc małe ćwiczenie – proszę sobie wyobrazić relację: porada – efekt.
Jakie może być zakończenie? A przeróżne – depresja, samobójstwo, morderstwo, odsunięcie się od rodziny, poczucie bycia nieszczęśliwym lub wręcz przeciwnie – euforia. Czy mamy siłę, by poczuć się rodzicami którejkolwiek z tych sytuacji?
W przypadku większości rozwiązań uczucie raczej niekomfortowe, prawda?
Jestem miłością to film, który mówi, że niewiele wiemy o stanie ducha innych ludzi. Oraz – że większości z nas ten stan wcale nie interesuje. Zresztą, choćbyśmy się pokochali, wiedzy nam nie przybędzie. Dystans nie sprzyja zrozumieniu, podobnie jak dobra wola i inne czynniki.
A niepokój życiowy każdy musi ponieść sam – póki nie zrozumie, że idzie taką ścieżką, w którą osobiście wierzy. A i na niej pozostanie samotny, bez względu na to, ile rzeczy przyjdzie zostawić po drodze. Bo jakie ma znaczenie dom pełen służby, eleganckie stroje, winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) w kryształach – skoro szkody na duszy są nieusuwalne przez lata. I nie da się ich utopić nawet w zupie usze gotowanej dla syna. A Rosja pojawia się w snach coraz częściej.
Jestem miłością to film również o jeszcze jednej sprawie, dzisiaj w zasadzie nie bardzo popularnej. Otóż odchodzi się, gdy już można – dzieci są duże, mosty, na skutek chichotu losu spalone. Bo nawet gdy się odchodzi spontanicznie, należy to zrobić w poczuciu odpowiedzialności, gdy rzeczy, które mają się wypalić, wypalą się do końca.
Właściwe, prawda? Ale nikt nie mówi, że gdy coś jest słuszne, staje się dzięki temu łatwe lub przestaje być gorzkie.
W powolnych jazdach kamery, z pietyzmem filmowanych detalach – w długim, a wręcz, jak na współczesne wymogi, przydługim procesie rozwoju natury, w uchwyconej przez obiektyw domowej krzątaninie – układaniu naczyń na stołach, w rytualnej, samotnej kolacji – w tym wszystkim jest tyle smutku, a zarazem znużenia, że nawet płacz nad mizerią takiej egzystencji wydaje się nie na miejscu. Widz się nudzi, bo widz, w jakimś sensie czuje, że to może być, nie daj Bóg, historia jego własnej monotonnej codzienności. Więc w gruncie rzeczy widz się obawia – lecz nie porównania z zamożnością rodziny Recchi, tylko punktów wspólnych. Bo raczej nie lubimy być kukiełką na scenie własnego życia, czyż nie? I choć reżyser składa swym obrazem hołd Viscontiemu, zaprząta widza znacznie mniej niż jego własne, obudzone w kinie niepokoje.
Być może jest to kolejna opowieść o tym, że liczą się szczegóły – a nie ogólne dobre wrażenie. Kucharz patrzy na Emmę tak, jak na szykowane przez siebie potrawy – jak na dzieło sztuki wymagające wysiłku, a na koniec godne schrupania.
Proszę się zresztą przyznać – kto przynajmniej raz w życiu nie chciałby być pożerany? Bodaj wzrokiem.
Jestem miłością (Io Sono L’Amore), Włochy 2009, dystrybucja w Polsce: Gutek Film, reż. Luca Guadagnino, obsada: Tilda Swinton, Flavio Parenti, Edoardo Gabbriellini, Alba Rohrwacher, Pippo Delbono.