Sen w zaspie

Właśnie kupiłem sobie motocykl, żeby przyjechać szybciej do Ciebie. Kiedy nań wsiadłem, zorientowałem się, że ma tylko dwa koła, a tu zima przecież. Cóż, zaryzykuję. Plecak, rękawiczki, szalik, jadę.

Po drodze spotykam dziwnego pana w rakietach śnieżnych, pytam, którędy na zachód. Nie odpowiedział. Muszę się śpieszyć, by zdążyć przed zmierzchem. Wciąż nie mogę zapomnieć gościa w rakietach. Wyglądał dziwnie znajomo. Był smutny, ale moc smutku przygasił obfity zarost na twarzy. Mam wrażenie, że tylko ja byłem w stanie ten smutek dostrzec. Był w jego oczach. Nie wiem, może zawrócę? Nie, przecież do Ciebie jadę. Czekasz z kolacją. To znaczy czekasz na mnie, bym przygotował Ci kolację. Na zakręcie tracę równowagę, ślisko! Przewracam się, wpadam w zaspę śnieżną. Mam sen. Nachyla się nade mną zarośnięty smutny człowiek, już wiem, to pewien ojciec. Dlatego smutny, bo oszukany – oszukany przez najbliższych. Otruty przez brata. Fot. Mirosław MrózPoszedł na ostatnią kolację. Tyle że nie gdzie on je, tylko gdzie jego jeść będą. Szepce mi do ucha: „Pomóż…”. Znam przecież jego historię – wszyscy znają. Ale jak pomóc? Przecież śnię. A jak wstanę, pojadę dalej, bo czekasz. Może zabiorę go ze sobą, bo samotny. Pobudka, wieczór, mgła, zimno, nie ma go, jadę. Nie jadę już przecież, idę. Mam rakiety śnieżne na stopach. Wkraczam w aleję zarośniętą gęstwiną drzew, są zielone, dziwne. Co za przygoda, jak taki dzień zakończyć niebanalnie, z finałem godnym przebiegu tego minionego dnia? Pomyślimy razem, potem. Potykam się, nie to raczej droga się skończyła. Wpadam. Spadam i lecę. Tak jak za czasów mojego dzieciństwa, kiedy śniłem o tym, że zeskakuję z szafy i latam w sypialni pod sufitem. O, dzień dobry, znam pana, to ojciec Brunona. Tego znanego Brunona. Syn na swej grafice umieścił go pod sufitem jego gabinetu. Co za spotkanie. Dobrze, że zdążyłem, bo niebawem zamieni się w karakona i już nie polata. A co w dole? Łąka, czyżby koniec zimy? Nie! Po prostu cieplej się zrobiło od tego latania i kwiaty zakwitły. Co z tą kolacją, coraz bardziej magicznie się robi. A może polecę wyżej, ku słońcu? Do widzenia. Ktoś łapie mnie za kostkę, to ojciec jakiś, woła: „Nie leć wyżej, bo przypieczesz się i spadniesz”. Oglądam się za nim w dół, wygląda jak… ptak, duże skrzydła z piór utkane. Woła: „Lecę z Krety do domu, do Aten na lekką sałatkę grecką”. O, z tego co pamiętam, z tym przypiekaniem to ma rację. Wracam. Smaka mam na sałatkę z grzankami. Zapach ich mojej podróży natrętnym jest od teraz towarzyszem. Kruche kosteczki chleba pokrywają kopczyk mieszaniny siekanych świeżych zielonych ogórków, pomidorów, papryki i tartej fety, polany oliwą, odrobiną octu z solą, pieprzem i oliwkami. Spadam na ziemię, na Ziemię? A co to ja na orbicie już jestem, że na Ziemię wracam, a nie na ziemię, czyli glebę zwykłą? Mucha zabrzęczała mi za uchem, dreszcz, nie lubię brzęczenia muchy za uchem. Śnieg znów zaczął padać. Rozglądam się dokoła, żeby jakiegoś latającego Piotrusia nie spotkać, bo to już takie pospolite dziś się stało. Odpocznę trochę, może na drzewie. Siadam na wierzbie. „Jezus Maryja!” – ktoś wrzasnął. Siadłem jakiemuś chłopcu na grzbiecie, a ten nieszczęśnik właśnie wierzbą będąc, śmierć dziewczyny z rąk siostry podglądnął. Wierzbą za karę został, bo miłość odrzucił, poczęstowany pocałunkiem o smaku ryby, więc splunął i na klątwę się naraził. A przecież smak ryby może być całkiem znośnym, nawet surowej. Sałatka z barweny, niedużej, jaskrawoczerwonej, drobno skrojonej w cienkie plastry – filet półprzejrzysty, solą i pieprzem doprawiony. Wcześniej namoczony w białym winie. Do tego liść rukoli i dymka. Uciekam! Roztopy nareszcie, a ja dalej w tych rakietach śnieżnych wędruję. Potykam się o wilgotne kamienie i ślizgam po świeżej trawie razem z wiosną kiełkującej. Co na tę kolację przygotować? Strumyk płynie z wolna. Mnóstwo stokrotek rośnie. Na horyzoncie jakaś młoda istota w bieli podskakując, kwiaty zbiera. Stokrotki w bukiecie z niezapominajkami, fiołkami, pokrzywą, bratkiem, miłkiem, makiem i narcyzem trzyma. Zapytam o drogę. Uciekła, za wierzbę płaczącą się skryła, nad strumieniem, który już w rzekę zmienić się zdołał. Nie widzę jej za wierzbą, matka będzie się martwić. Zniknęła. Pod stopami świeży szczaw. Pamiętam taką zupę z przecieranego szczawiu z jajkiem na twardo. Lecz po ugotowaniu koniecznie musi być przetarty, bo kiedy nie jest, to nitki z łodyg i liści szczawiowych na czubku języka zostają. Kwaśne orzeźwienie, ruszam dalej. Co na tę kolację dla Niej, dla Nas? Miasto widzę w oddali. To moje miasto. W dolinie świateł mnóstwo. Stoję na poboczu drogi, może stopem prędzej do domu wrócę. Siedzę w ciepłym aucie. Kierowca bez szarży prowadzi samochód. Z tyłu córka na fotelu wcina z kartonikowego pojemniczka lody. Deser – mrożona czekolada z wiśniami. Zamykam oczy. Znów śpię. Ciepło w pokoju. Budzisz mnie delikatnie. Popołudniowa drzemka na kanapie skończona. Zapach kawy z ekspresu. Kolacja czeka – wyśmienita niespodzianka. W kieliszkach musujące winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...). Co na kolację? To nasza słodka tajemnica.