Śladami Livingstone’a

 

Zambii czy Botswany próżno by szukać na winiarskiej mapie świata. Pomimo to w czasie jednej z wypraw postanowiliśmy je zbadać. Oczywiście pod trochę innym niż winiarski kątem.

 

– Jaka Zambia, jaka Botswana? – grzmiał na jednym z redakcyjnych spotkań naczelny. – Od kiedy tam robi się wina? Jesteśmy magazynem winiarskim i o winach mamy pisać! Wystarczy tego zwierzyńca na okładkach! – atakował. Nieśmiałe uwagi, że owe kraje stanowiły dosyć istotny element naszej jak najbardziej winiarskiej podróży do Afryki zdawały się do naczelnego nie docierać.

Dziwnym zrządzeniem losu za jakiś czas temat powrócił jak bumerang i okazało się, że relacja z podróży jednak ma być opublikowana. I chyba dobrze, bo liczni członkowie Klubu Domu Wina po wcześniejszym rekonesansie przepięknie położonych południowoafrykańskich winnic postanowili sprawdzić, jakie bogactwa kryje wnętrze czarnej Afryki.

Rzęsy, których zazdroszczą kobiety

Ciekawe, jakie zwierzę uznaliby Państwo za posiadacza najwspanialszych, najdłuższych, subtelnie podkręconych rzęs? Chyba niewielu jako zwycięzcę w tej kategorii widziałoby słonia. A jednak po uważniejszym przyjrzeniu się jego oczom nie ulega wątpliwości: okalające je rzęsy są nieprawdopodobne! Opiekunowie i przewodnicy pracujący w ośrodku w Zambii uśmiechali się, widząc nasze niedowierzanie: „Tak, tak, tych rzęs zazdroszczą im wszystkie kobiety”, mówili. Nasz podziw dla tych ogromnych zwierząt połączony był z prawdziwą radością, że możemy z nimi być, karmić je, dotykać i na nich jeździć.

Safari na słoniach to niecodzienne przeżycie. Godzinna przejażdżka na grzbiecie takiego giganta pozostaje na zawsze w pamięci. Było to nasze pierwsze spotkanie z tymi zwierzętami w Afryce, potem mieliśmy okazję podziwiać je z daleka jeszcze kilkakrotnie podczas safari w Botswanie. Za każdym razem ich widok wprawiał nas w zachwyt. Tym bardziej że w porze deszczowej lasy Zambii czy Botswany bardzo przypominają nasze puszcze. Wszystko aż kipi zielenią. Gdyby nie odmienna fauna dobitnie świadcząca, że jednak znajdujemy się w Afryce, moglibyśmy ulec złudzeniu, że odbywamy przejażdżkę jeepem po mazurskich ostępach. Jednak widok dostojnie maszerującego wśród listowia stada słoni czy samotnego osobnika pasącego się niefrasobliwie przy asfaltowej drodze skutecznie wykluczały tę możliwość.

Najgroźniejszy mieszkaniec Afryki

Wiadomość, że corocznie najwięcej ludzi spośród wszystkich afrykańskich zwierząt zabija sympatyczny hipcio dla większości z nas była sporym zaskoczeniem. Niecodzienną możliwość obserwacji tych kolosów mieliśmy w Botswanie. Tam na specjalnych łodziach można było podpłynąć naprawdę blisko tych zwierząt i popatrzeć na ich niekończące się igraszki. Wpatrywaliśmy się w nie jak zahipnotyzowani – tak wielkie wrażenie robił zarówno ogrom poszczególnych osobników, jak i liczebność hipopotamiej rodziny.

W czasie rejsu po rzece Chobe kilkakrotnie widzieliśmy też gada plasującego się na drugiej pozycji w rankingu afrykańskich morderców – krokodyla. Jego doskonałe wkomponowanie się w otoczenie napawało przerażaniem. Trudno było go zauważyć. Entuzjastów ornitologii zapewniam też, że w Parku Narodowym Chobe poczują się jak w raju. Gatunki wielobarwnych ptaków, które można tam spotkać, trudno zliczyć. Chobe to najstarszy park narodowy Botswany (utworzony w 1967 roku) i jeden z największych rezerwatów przyrody na świecie.

Mosi-oa-Tunya

„Mgła, która grzmi” – tak w tłumaczeniu z języka lokalnego plemienia Kololo brzmi oficjalna nazwa Wodospadów Wiktorii używana w Zambii. Odkrył je w 1855 roku szkocki misjonarz i badacz David Livingstone. Powiedział o nich wtedy: „Widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie”.

Wodospady Wiktorii uważane są za jeden z siedmiu naturalnych cudów świata i wpisane są na listę dziedzictwa światowego UNESCO. My podziwialiśmy je w schyłkowej fazie pory deszczowej, zgodnie uznając, że ich nazwa jest bardzo adekwatna. A ponieważ mieszkaliśmy w hotelu położonym w bliskim sąsiedztwie wodospadów, praktycznie cały czas towarzyszył nam ich delikatny pomruk, a z oddali widać było unoszącą się mgłę.

Elzy trzy

Na to nie było mocnych! Spacer z biegającymi pod nogami trzema lwicami i lwem u większości z nas wywołał skojarzenia z książką Joy Adamson o Elzie z afrykańskiego buszu. Chęć przyjrzenia się tym zwierzętom z bliska była tak wielka, że nawet równiutko padający o poranku deszcz nie był w stanie zmusić nas do zmiany planów.

Zresztą podczas pobytu w Zambii przyzwyczailiśmy się, że kurek z wodą odkręcają wieczorem, a zakręcają następnego dnia koło południa. Przekonani byliśmy, że spacer w lwim towarzystwie w każdych warunkach pozostanie niezapomnianym przeżyciem, a dotyku lwiej sierści nie sposób będzie zapomnieć. I trzeba przyznać, że intuicja nas nie zawiodła.