„Śpiewać każdy może…

… trochę lepiej lub trochę gorzej…” Chyba nieco zapomniano o tej zabawnej piosence Jerzego Stuhra. A może nie za bardzo wypada przypominać ją teraz dostojnemu panu profesorowi? Ale ja nie o aktorstwie, chociaż też o sztuce. Tyle że kulinarnej.

Dziś, gdy stacji telewizyjnych kablowych, naziemnych i podziemnych namnożyło się jak australijskich królików, każdy może gotować. Dosłownie każdy. Jakiś szaleniec opublikował bowiem tezę, że gotowanie potraw, jako forma atawizmu społecznego, ociepla, przybliża i buduje dobry wizerunek osoby publicznej. Bierze się więc średnio rozgarniętą gwiazdę, może być nawet „supernowa” albo zwykła gastronomiczna „czarna dziura”, ustawia frontem do kamery w programie porannym i każe zajmować się kuchnią.

Wyjątkowe beztalencia dostają wsparcie. „Naszej wspaniałej” – tu imię i nazwisko gwiazdki – „towarzyszy dziś mistrz kulinarny” – tu imię i nazwisko kogokolwiek, kto może poszczycić się dyplomem choćby technikum gastronomicznego i też ma ochotę lansować się w mediach. Zapomniałem dodać, że towarzyszący gwiazdeczce kucharz powinien cierpieć na bezsenność, bo programy poranne rozpoczynają się o barbarzyńskiej porze. Inna sprawa, że w tym właśnie czasie szefowie kuchni na świecie najczęściej buszują już gdzieś po targach rybnych, mięsnych i warzywnych w poszukiwaniu dla swych szlachetnych celów najświeższych produktów najwyższej jakości. Ale tamci szefowie dbają o inne gwiazdki – gwiazdki Michelina.

Tymczasem w polskich programach telewizyjnych gotują wszyscy. Od sportowców, aktorów i piosenkarzy po kolegów z redakcji, gdy już nikogo innego nie uda się złapać. Z tego wniosek, że nie tylko gotować każdy może, ale niektórzy nawet muszą…Wszystko dla ocieplenia wizerunku. No i trochę dlatego, żeby płyta lepiej się sprzedawała lub poszło więcej biletów na spektakl.

Telewizje na szczęście unikają póki co polityków, bo, po pierwsze, po co takiemu ocieplać wizerunek? Po drugie: lepiej unikać ryzykownego zderzenia gotującego z jego daniem. Przykładów takiego zagrożenia w polityce jest sporo, no bo jakby się prezentował działacz jednej z charakterystycznych partii i jego sałatka z buraków czy prominentny członek rządu i ciepłe kluchy albo danie klasyczne, a więc były premier i kaczka?

Wtłoczone do kuchni gwiazdeczki czasem z rozbrajającą szczerością wyznają przed kamerami, że gotowaniem to one w gruncie rzeczy się nie interesują, że w domu to już w ogóle, ale że specjalnie dla widzów stacji przygotują ulubione danie narzeczonego, czyli na przykład jajecznicę z serem. Przepis oczywiście jest na stronie internetowej, a wygląda z grubsza tak: na patelni smażymy jajecznicę, następnie posypujemy serem tartym. Łatwe do wykonania w domu.

Inną formą znęcania się nad publicznością są konkursy z gastronomią w tle. Jak w jedno popołudnie nauczyć laika gotowania, jak przygotować posiłek w remizie strażackiej, jak za 20 złotych w 20 minut przyrządzić dwudaniowy obiad. Bardziej wyrafinowana forma to reportaż. Jak pod pretekstem prezentacji lokalnego dania można pokręcić się w zamorskim kraju po fajnej okolicy albo jak z jadłodajni uczynić restaurację przez duże „r”. „Trochę lepiej lub trochę gorzej. Ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi” – znów przypomina się Stuhr.

A my, miłośnicy gastronomii, możemy tylko ubolewać nad tą bylejakością, brakiem pasji i rzeczywistej edukacji. Nad deficytem autentycznych osobowości, profesjonalizmu, czasem zwykłej kultury. Nerwowo szukamy pilota, by zmienić kanał, albo w ogóle wyłączamy telewizor. Zamykamy się w sobie, we własnym kręgu znajomych i przyjaciół, i z prawdziwą gracją schodzimy do kulinarnego podziemia. Tam mamy wina, które lubimy, i finezję smaków, na którą nas stać. Albo odwrotnie. I utwierdzamy się nawzajem w przekonaniu, że sztuka kulinarna musi pozostać elitarna. W przeciwnym razie zaniknie. A byłoby szkoda…