Szlachetna Samotność czy Samotna Szlachetność

Zapewne obecnie lepsza jest szlachetna samotność niż wątpliwe relacje.

Czy samotny dzikus w swojej wolnej naturze jest w stanie sprostać wymogom stawianym przez pełną „kultury” współczesność? Czy przysłowiowy sławny „szlachetny dzikus” nie zostanie wyśmiany przez samozwańcze, uzurpujące sobie prawo do kreowania mód i dyktowania zasad wątpliwe elity? Przecież kiedy narodził się ów noble savage, sam Charles Dickens w swoim eseju o tym samym tytule ostatecznie przyznał, że chociaż cnoty dzikusa są mityczne, a sposób jego życia płytki i stracony, zasługuje on ciągle na to, aby być traktowanym w taki sam sposób jak ktokolwiek z grona genialnych Anglików – czy to Newton, czy Shakespeare. Mnie jako nastoletniego chłopaka nachodziły podobne refleksje. Pytałem: czy zaszyć się w pustelni, z dala od wygód, ale i kosztów cywilizacji? Czy skubać korzonki, zbierać krople rosy i cenić ich trudem zdobyty smak i dziewiczość? Fot. ArchiwumTen wyidealizowany obraz czystej i nieskażonej formy egzystencji nie tak dawno powrócił do mnie w niespodziewanym wydaniu. To stan natury, w którym istoty funkcjonowały jeszcze przed początkiem socjalizacji i powstaniem jakichkolwiek struktur społecznych. Jeszcze przed ustanowieniem prawa. To pewnego rodzaju bezpieczna anarchia. Niektórzy twierdzą, że Stan Natury to ogólna szczęśliwość, jednak, z uwagi na to, że jednostka miała prawo stanowić sama o sobie, mogła zapanować niepewność. Z prostej przyczyny – braku „opiekuna”. A tu, przy jednoczesnym absolutnym spokoju i harmonii, zaskakująca dla mnie była dotkliwa samotność owych tworów. Z reguły przywykliśmy do obrazów nasyconych mrowiem tych istot. W świecie ucywilizowanym, socjalizowanym gęstwina jest czymś nam naturalnym. O dziwo, zgiełk otoczenia dziś nie niepokoi. Przede mną zaś jawiła się nieogarniona pustynia. Na której pozostawione w izolacji egzemplarze same sobie musiały stanowić towarzystwo. To osobliwe otoczenie było ich zabezpieczeniem i twierdzą potrzebną do przetrwania. Wydaje mi się, że dzięki temu właśnie niezwykle surowe środowisko zmuszało te osobniki do stworzenia odizolowanych pustelni. One były gwarancją zapewnienia podstawy egzystencji. Codzienne krople rosy, minerały i inne składniki odżywcze zapewne w tej jedynie izolacji mogły zapewnić im byt. Kiedy czytasz powieść Niezwyciężony Stanisława Lema, tę batalistyczną space operę, opowieść o starciu ludzi z powstałą na odległej planecie populacją mikroautomatów niszczących wszelkie myślenie, przed oczami staje podobna kraina. Zamknięty w kapsule ze stali. Zawieszony wewnątrz w stanie nieważkości. Przekazując własne odruchy potężnej maszynie, będąc jedynie kruchą samotną – absolutnie samotną – istotką, okazuje się, że masz nieuświadomioną potęgę.

Panujesz nad bezmiarem otoczenia. Lśnisz wśród szarości i spustoszenia własnym życiem. Jaskrawy dowód woli przetrwania! Otaczająca skalista magma staje się krucha jak czarne szkło. Pomimo ogromu otaczającej przestrzeni nie przeraża. Tak też owe jaskrawe kruche istoty stanowią element potężnej maszyny. W swojej samotności w ostatecznym etapie podróży wspólnie tworzą zbiorową jedność. Do tej pory jednak nie były zmuszane do podległości masie. Wolność zaowocowała szlachetną wspólnotą. Z drobin i jednostek jak w pszczelim ulu powstała naturalna całość. Niczym niepodzielona, niezanieczyszczona i niekażona. Szlachetna Samotność nie poszła na marne. Nie mogłem się oprzeć. Prawie co dzień, przez tydzień pobytu na wyspie Lanzarote w archipelagu wysp Kanaryjskich, jeździłem w poszukiwaniu krajobrazów dla mnie niezwykłych, winnic na zboczach i pustyniach wulkanicznych. Wkroczenie w ten krajobraz zapierało mi dech w piersi. Jeszcze dwieście lat temu mieszkańcy wyspy narzekali na zbyt gorące podłoże dla uprawy ziemniaków, ponieważ pod ziemią wciąż wrzała świeża lawa wulkaniczna. A niedawne erupcje wypluwały niewiarygodne ilości płynnej skały, która wpadała do oceanu, stygnąc i tworząc nieogarnięte przestrzenie skrystalizowanej czarnej pustyni. Zbocza dziesiątek kraterów wulkanicznych stały się podłożem dla tworzenia zjawiskowych winnic powstałych z setek rozrzuconych po horyzont pustelni dla winorośli samotników. Z góry obserwujących zmagania szalonych anarchistów natury, próbujących pojednać się z żywiołem oceanu szlachetnych dzikusów – surferów.
Siedzę na plaży, unosi się zimna oceaniczna bryza. Na szczęście przed dreszczem, efektem jej chłodu, chroni mnie rozpalający trzewia nektar.