Taniec na linie

 

Jak zauważyli Państwo, w naszym magazynie opisuję czasem ciekawe winiarnie i restauracje rozsiane po różnych zakątkach Polski i Europy. Ale żeby gotować?!

 

Zabieranie się przeze mnie do patelni w znanej restauracji rybnej można chyba porównać do sprzedawania ogórków z bankowego okienka – zupełnie jak w pewnym przedwojennym szmoncesie.

Na chodniku naprzeciwko jednego z nowojorskich banków Mosze Goldbaum sprzedawał kiszone ogórki. Spotkał go tam jego znajomy. „Jak idzie interes?” – zapytał. „Znakomicie – odpowiedział Mosze – uskładałem już całkiem pokaźną sumkę”. „No więc ja właśnie w tej sprawie – ucieszył się znajomy. – Czy mógłbyś mi pożyczyć na tydzień ze dwieście dolarów?”. „Chętnie, chętnie, ale niestety nie mogę, gdyż mam umowę z tym bankiem po drugiej stronie ulicy. Oni umówili się, że nie będą sprzedawać kiszonych ogórków, za to ja nie będę pożyczać pieniędzy!”

Porwanie redaktora

Gdy przypomniałem sobie tę anegdotę, było już za późno na ratunek. Na lotnisku w Warszawie przedstawiciele lokalnego artystyczno-biznesowego półświatka postanowili zaczaić się na mnie, pojmać i uprowadzić. Zorientowałem się, że limuzyna, którą podróżowali gangsterzy (ze mną w charakterze zakładnika) nie skręca do centrum Warszawy, tylko udaje się na północ.
Fot. ArchiwumW tym czasie zostałem zaznajomiony z żądaniem porywaczy. Plan mieli taki. Udajemy się pod Serock do legendarnego Złotego Lina. Tam próbujemy dań obiadowych, a w zamian za to ja przygotowuję wieczorem kolację dla wszystkich. Włosy stanęły dęba ze strachu. Udało mi się tylko wynegocjować mały postój przy jednym z mijanych sklepów, gdzie pilnowany przez opryszków i płacąc ich kartami kredytowymi, zakupiłem kilka niezbędnych produktów.

Czasoprzestrzeń

To niby tylko 50 kilometrów, ale miałem dość czasu, by zastanowić się nad moim położeniem. Warszawa cywilizacyjnie dawno już wchłonęła Legionowo, leżące na trasie w kierunku Pułtuska, i dociera praktycznie pod sam Zalew Zegrzyński, gdzie – jak wiemy – Bug łączy się z Narwią.
Skutkiem tego, mimo relatywnie szerokiej i równej szosy, momentami sprawiającej wrażenie dwupasmówki, korki niemiłosiernie wydłużają czas przejazdu. Serock, z uwagi na różnicę w cenach nieruchomości, też stanie się niedługo ofiarą stołecznej ekspansji i z pięciotysięcznego miasteczka przekształci się w kolejną podwarszawską dzielnicę rezydencyjną, położoną dość sympatycznie wśród lasów i wód.

Miejsce owiane legendą

Nie było mnie jeszcze na świecie, gdy na przedmieściach Serocka powstał pawilon restauracyjny Pod Złotym Linem. Na owe czasy było to zjawisko, do którego zajeżdżało się na obiad lub kolację z Warszawy. Latem stołowali się tu właściciele dacz, czyli działek i domków letniskowych z całej okolicy zalewu. Lata 90. przyniosły miejscu prawdziwą sławę, choć poza smażalniami i barami rybnymi ten rodzaj kuchni zyskiwał dopiero na popularności.
Potem było już coraz gorzej, może nawet nie z winy samej restauracji, a z powodu zmieniającego się świata i coraz bardziej aktywnej konkurencji. W końcu trzeba było wywiesić białą flagę. Podjęto wprawdzie próbę otwarcia restauracji w innym miejscu, ale bez powodzenia. Do akcji wkroczyli nowi właściciele, którzy odrestaurowali (w dosłownym znaczeniu) tę restaurację i przylegający do niej motel (obecnie trzygwiazdkowy hotel z 16 przestronnymi pokojami). Nowe życie obiekt rozpoczął już jako Złoty Lin. Restauracja zachowała jednak odrobinę z PRL-owskiego klimatu, choć podobno właściciele twierdzą, że przesadzili i zostawili go zdecydowanie zbyt mało.

Na początek i na ciepło

Miłośnicy kuchni fusion i carpaccio z tuńczyka żółtopłetwego nie mają tu czego szukać. Do „Lina” warto przyjechać po to, by przypomnieć sobie dawne polskie smaki. Ozdobą karty jest szczupak w galarecie. Choć nie jest oznakowany jako specjalność zakładu, to stali bywalcy zjadają go w niesamowitych ilościach. Nie jest to trudne, bo na przystawkę dostaniemy dobrze ponad ćwierć kilo wspaniale zrobionej ryby.
Ja osobiście, oraz towarzysząca mi zgraja, pochłonęliśmy równie znakomity filet z suma w galarecie. Skosztowaliśmy także węgorza, gdzie, jak wiadomo, o jakości dania decyduje przede wszystkim pierwszorzędny surowiec. Ciekawą i odważną propozycją przystawki jest tatar wołowy z kawałkami śledzia, podany na krążkach chleba razowego.
Fot. ArchiwumZ pięciu testowanych zup bezapelacyjnie pochwalić trzeba delikatny rosołek z sandacza z kluskami francuskimi. Drugie danie to przede wszystkim ryby zapiekane w śmietanie albo smażone. Tu na gramaturę porcji możemy mieć pewien wpływ, bo ryby bywają mniejsze i większe, a cena liczona jest według wagi. Kosztowany był więc lin, sandacz i bezapelacyjny zwycięzca rywalizacji smakowej: jego wysokość okoń mazurski.
Mimo że groźni porywacze (oraz ich potulna ofiara) zdecydowali się na porcje stosunkowo niewielkie, zamawianie jakichkolwiek dodatków okazało się bezcelowe – nie byłoby już tego gdzie zmieścić, a przecież w perspektywie czekała kolacja.

Dwa słowa o winach i ogórek

Narzekający na wygórowane marże gastronomiczne powinni być spokojni – zamiast żałować każdej utopionej w centrum Warszawy złotówki, lepiej przyjechać do „Lina”. Podróż powinna się zamortyzować. Zupełnie poprawne domowe winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) z Kastylii kosztuje tu 35 zł za butelkę. Wina z karty także nie zrujnują kieszeni. Spożycie wina w restauracji jest tak niewielkie, że po ewentualnym podniesieniu cen popyt mógłby zmaleć do zera.
Przy okazji należy wspomnieć, że cena win z karty nie może odbiegać od cen dań, a więc jest to kolejny powód, dla którego i jedne i drugie możemy tu zamawiać bezpiecznie dla naszego portfela. Co więcej, każde z zamawianych win dobrze dopasowywało się do podawanych ryb, potwierdzając tezę, że krótka karta też może okazać się dobrym i uniwersalnym rozwiązaniem.
Nadeszła pora, abym wkroczył do kuchni. Ze zdumieniem skonstatowałem, że restauracja radzi sobie bez pieca konwekcyjnego, a wszystko zapiekane jest w tradycyjnych piekarnikach: gazowym i elektrycznym. Szefowa kuchni, odpowiedzialna za ustawienie menu, od jakiegoś czasu nie pojawia się w pracy, bo jak się okazało, szczęśliwie została mamą. Wszystko spoczywa więc na barkach młodego i niezwykle sympatycznego kucharza, pana Artura Tlagi. Do dziś nie mogę uwierzyć, że ta miła postać także była w zmowie z moimi porywaczami.
Zapominając na chwilę, że po tych wszystkich zjedzonych przez nas wspaniałościach może grozić mi kompromitacja, zabrałem się do gotowania. Krewetki królewskie obrałem z chitynowych pancerzyków, zalałem je odrobiną białego wina i wstawiłem na dość mocny ogień. Z reszty wina i dwóch paczek grubej soli zrobiłem „ciasto”, którym starannie oblepiłem dwa patroszone pstrągi ułożone w brytfannie, po czym na 20 minut wstawiłem je do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
Po odcedzeniu pancerzyków i odparowaniu podstawy sosu, zaciągnąłem go odrobiną mąki, śmietanką i majonezem, starannie ubijając trzepaczką, by sos był gładki. Do gorącego sosu wrzuciłem krewetki i kapary. Pstrągi znalazły się na półmisku. Teraz cała sztuka polegała na rozłupaniu solnej „skórki” i porcjowaniu ryby na oczach gości.

Finał

Tym razem nie tylko pstrągom, ale i mnie się upiekło. Udało się zaspokoić żądania porywaczy, a i samemu zachwycić się smakami, o których dziś mało kto pamięta. Wróciliśmy wszyscy w zgodzie do Warszawy i nawet nie spóźniłem się na poranny samolot. Jednak od czasu tamtej przygody bardzo podejrzliwie mijam każdy bank i uważnie zaglądam przez witrynę, czy na pewno sprzedają tam tylko kredyty…
I jeszcze jedno. Jeśli ktoś z Państwa zapragnie odwiedzić restaurację Złoty Lin, to musi uważać. Nie tylko na grasujących w stolicy porywaczy. Przy trasie, nieco wcześniej i po przeciwnej stronie szosy, ulokował się jakiś czas temu Złoty Okoń. Nie wiem, czy dobrze tam gotują, ale dopóki nie sprawdzę i nie opiszę, radziłbym Państwu na wszelki wypadek nie pomylić tych „rybek”.