Gruzinów można lubić za to, że lubią kolendrę. Za upodobanie do toastów. Za przepiękne liternictwo – alfabet, rzadko przez nas poznawany, jest kształtny, okrągły, dłoń chyba sama płynie podczas stawiania liter. A Gruzję za co kochać? Za Gruzinów. Niezwykłe krajobrazy. I strawę dla ciała.
Zarówno wczesną wiosną, ciepłym latem, jesienią, jak zimą warto zobaczyć Gruzję, czyli kraj Kartlów – Sakartwelo. Taki kraj pomiędzy. Pomiędzy Europą a Azją, między Wschodem a Zachodem. Wojciech Jagielski pisał o Kaukazie, że jest końcem świata, a jego narody więcej dzieli niż łączy – a wspólny jest dla nich kompleks zaścianka.
Kwiecień jest tak dobrym wyborem na podróż do Gruzji jak każdy inny miesiąc. Jednego dnia raziło nas słońce odbijające się od wielkich połaci śniegu, a drugiego – na wpół rozebrani – snuliśmy się niespiesznie wzdłuż plaży.
Cisza
Wędrowaliśmy z Kazbegi (raczej Stepancmindy, ale to wdzięczne i, co tu ukrywać, łatwiejsze „Kazbegi” częściej wybrzmiewa, zwłaszcza wśród turystów) w stronę Lodowego Szczytu, Kazbegu, którego wierzchołek sięga ponad 5 tysięcy m n.p.m. – szczytu nie najwyższego, choć najbardziej znanego. Tam właśnie cierpiał uwiązany Prometeusz. Buty ślizgały się po śniegu, wiatr się wzmagał, a nam w oddali (i raczej wyłącznie w wyobraźni) majaczył się ów tajemniczy Kazbeg. Ciałem byliśmy na górskich surowych łąkach, jeszcze nie zielonych, a koloru kawy z mlekiem – ale duszą niemal na Gergeti, lodowcu, którym wiedzie wejście na pięciotysięcznik.
Mało ludzi. I na stokach wzgórz nad miasteczkiem, z atmosferą rodem z alaskańskiego Cicely, w którym woda nieprzerwanie spływa z kranów w obawie przez zamarznięciem, i w klasztorze Cminda Sameba, o którym piszą: „widokówkowy”. Szkoda go tak szufladkować. Wystarczy ominąć wzrokiem ludzi, patrzeć na same kamienie misternie ułożone na szczycie wzgórza, milczeć, a po przekroczeniu wiekowego progu poczuć zapach dziesiątek wąskich świeczek. Zapalić jedną i oglądać wnętrze świątyni. I już znika zbyt kolorowy, wyostrzony obraz z pocztówki.
Klaksony, piski, krzyki
Do Stepancmindy dociera się Gruzińską Drogą Wojenną, prowadzącą dalej aż do Władykaukazu ponad dwustukilometrowym szlakiem umocnionym przez Rosjan. Droga pnie się, wije, a znając skłonność Gruzinów do szaleńczej jazdy, można być pewnym, że przejazd nią będzie atrakcją. Jeżeli jednak nie wsiądzie się w marszrutkę, najpopularniejszy środek transportu w Gruzji, atrakcją pozostaną tylko (aż!) widoki. O mały włos Gruzińska Droga Wojenna nie nauczyłaby nas – którzy odważnie wypełniliśmy każdy dzień pobytu niemal po brzegi – pokory. Każdy bowiem, kto taką wczesną wiosną wybiera się w podróż Drogą, niech pamięta – pogoda może zmienić się w okamgnieniu i przejezdną przed chwilą trasę zaniesie śniegiem, nim zdąży się zjechać do Tbilisi.
A w Tbilisi ostre słońce i zimno, bardzo zimno. Ale im wyżej wędruje słońce, tym cieplej, zdejmujemy kolejne warstwy. Jest i inny sposób na to, by się rozgrzać – spróbować przejść przez ruchliwą ulicę. Lądujesz, drogi, tak mile w Gruzji widziany gościu z dalekiego kraju, na środku jezdni, i boisz się nawet mrugnąć. Lub przeciwnie – wolałbyś zamknąć oczy, nie chcąc widzieć mijających cię w szalonym pędzie samochodów. Noc przywitała nas w miejscu, do którego nikt rozsądny by nie zajrzał. I dobrze. Bo nie dla rozsądnych jest zaglądanie do kuchni przez opary papierosowego dymu, popijanie domowym winem słonych rybek, przekrzykiwanie się i wymachiwanie rękami ociekającymi rosołem z chinkali. Bo tego, że najpierw, zupełnie jeszcze zieloni, próbowaliśmy jeść chinkali nożem i widelcem – na szczęście nikt nie widział.
Tbliliskie widoki
Mocno zadzieramy głowy, widzimy spoglądającą na miasto Kartlis Deda, Matkę Kartlii. Waleczną Matkę Gruzji, winem witającą przyjaciół, a mieczem – wrogów. Za grosze wsiadamy do kolejki wiozącej nas pod jej stopy. Wagonik dzielimy z młodym Gruzinem, wiozącym na szczyt chaczapuri adżaruli (to te formowane w kształt łódki). Matka Gruzji jest monumentalna, ale to widok na miasto podoba się bardziej. Widzimy pękate termy siarkoweto nie tylko bardzo wyraźny siarkowo-wulkaniczny zapach, al... (...), srebrne i rude dachy, Most Pokoju, który poza salonami funkcjonuje pod zgoła inną, bardziej niewybredną nazwą, uderzający pałac prezydenta Saakaszwilego. Będąc jeszcze na dole, zaglądaliśmy na podwórka, sądząc, że krzywe schodki prowadzące pod dziwnym kątem na sypiące się balkony nie mają już prawa stać, że załamią się na naszych oczach. Stały. I pewnie nadal stoją. Opierają się chybotliwie o zrujnowane ściany, niektóre na wpół leżą na stosach cegieł. Tbiliskie kamienice mają twarze zniszczone, przedwcześnie postarzałe, co rusz opierające się na wychudzonych dłoniach o patykowatych palcach. I jak zawsze – to twarze z charakterem, nie obojętne, a jedynie zaniedbane. Aleja Szoty Rustawelego, dwunastowiecznego gruzińskiego poety, jest inna. Największa w Tbilisi, ponadkilometrowa, taka… europejska. Ale znów, my widzimy ją inaczej, cofamy się o kilka lat i już jesteśmy w miejscu zaciekłych sporów o politykę, na ulicy, którą pewnego dnia podzieliły trzy barykady. Innego dnia płonęły całe budynki, ściany dziurawiły kule.
Łaskawa kraina
Sighnaghi. Miasto na romantyczny weekend. Pierwsze westchnienie wydamy jednak nie po przyjeździe do tego miejsca, z którego rozciąga się rozległy widok na równinę przeciętą przez rzekę Alazani. Gdy spragnieni niezapomnianych obrazów przyklejamy nosy do zaparowanej szyby, nie dostrzegamy nic na odległość większą niż kilkanaście metrów. Jest zimno, niczego nie widać, a my wytrwale wędrujemy po ponaddwukilometrowych murach obronnych. Na drodze stają nam wieżyczki obronne – dowiadujemy się, że jest ich około trzydziestu, każda dla mieszkańców innej wioski położonej u stóp Sighnaghi, niegdysiejszej twierdzy.
Lecz poranek dnia następnego sprawia, że wzdychamy głęboko i z zachwytem. Spadł śnieg. Powietrze jest ostre i czyste. O zbocza Kaukazu, gdzieś w oddali, opierają się chmury, pod naszymi stopami rozciąga się żyzna kraina – Kachetia(gruz. – კახეთი, ang. – Kakhetia) największ... (...). W innej migawce widzimy kanciaste zbocza gór z wciśniętą przed nimi równiną – skały wydają się być na wyciągnięcie ręki, ich szczyty ktoś równo przyprószył cukrem pudrem. Wieczór przynosi nam suprę, prawdziwą ucztę. Śpiew na trzy głosy, samogon z wytłoków winogronowych – czaczę – oraz drugie już wspomnienie ketsi, glinianego naczynia ze skwierczącym weń gulaszem posypanym krwistymi ziarenkami granatu.
Kachetia, więc winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...). Zaczynamy wędrówkę po winiarniach. Oglądamy wydrążone tykwy nadziane na kij. Próbujemy zajrzeć jak najgłębiej w przepastne gliniane kwewri zakopane w ziemi. Trafiamy do winnic nowoczesnych i tradycyjnych; spacerujemy po piwnicy-tunelu urzeczeni wyobrażeniami o wielokilometrowym systemie wykutych w skałach Kaukazu przejść o nie do końca wiadomym przeznaczeniu i stałej temperaturze 11ºC – nie tracimy entuzjazmu nawet wtedy, gdy pryskają nasze nadzieje na niekończącą się wycieczkę chłodnym tunelem o ścianach obłożonych zakurzonymi butelkami. Układna obsługa zamyka nam kraty przed nosem. A ściślej, nawet ich nie otwiera.
Dyskretny urok kurortu
Po Batumi prześlizgnęliśmy się wzrokiem. Chyba chcieliśmy wierzyć, że gdzieś tam, z Morzem Czarnym za plecami, możemy dostrzec herbaciane pola. Chcieliśmy, żeby Batumi udźwignęło swoją legendę. Lecz Ogród Botaniczny i kilka zaułków to za mało, zbyt eterycznie. Osławiony budynek McDonalda, cała pozostała, zapierająca dech w piersiach (niestety, nie z zachwytu) architektura, dowód na ułańską fantazję Saakaszwilego nas przytłacza. Nie pomaga czacza nieoczekiwanie wypita wespół ze sprzedawcą z małego sklepu spożywczego. Czuli na trudną historię miasta, zostawiamy je bez podsumowań, niech żyje na wpół na jawie, na wpół we śnie. Wybieramy ożywczo refleksyjną atmosferę kurortu przed sezonem i układamy się na czarnych piaskach Ureki. Ich magnetycznej sile oddajemy zmęczenie i snujemy plany powrotu do Gruzji, do Gruzinów, do najlepszego na świecie chaczapuri o półpłynnym środku, kiedy parząc sobie palce, maczaliśmy kawałki ciasta w topiącym się maśle i nieściętym żółtku; do widoku krajobrazów z krzyżem św. Nino o pochyłych ramionach, jakby przytłoczonych skłonnościami Gruzinów do ulegania skrajnym emocjom. Teraz marzą nam się góry.