Tramwajem przez kontynent

 

Najzabawniejsze bywają zwykle odpowiedzi na najprostsze pytania. Gdyby wykształconego Europejczyka podchwytliwie zagadnąć, jak nazywa się stolica Brazylii lub Australii, byłby pewnie w nie lada kłopocie.

 

No chyba że byłby geografem, choć to też wątpliwe, bo Michael Jordan, najsłynniejszy koszykarz w historii, też ukończył ten kierunek, a – jak słyszałem – nie wiedział, gdzie leży większość państw na globusie. Ale akurat jemu można wszystko wybaczyć – pracę jego „globusa” zaprzątały najbardziej efektowne wsady do obręczy z siatką.

Fot. Wojciech GogolińskiW przypadku Australii faktycznie jest trudno, gdyż to państwo-kontynent ma stolicę administracyjną gdzieś w interiorze, w malutkiej Canberrze, której żaden rozsądny turysta nie odwiedza. Bo niby po co? O tym, co robią politycy, Australijczycy dowiadują się z mediów, a krytykują ich na miejscu, czyli w Sydney, Melbourne czy Adelajdzie, gdzie toczy się życie kulturalne i towarzyskie kontynentu. Można jeszcze do tego dorzucić Perth i Brisbane.

Te ostatnie leżą za daleko, Adelajda jest nieco prowincjonalna, choć szczyci się najlepszą dziś szkołą enologiczną na świecie i wspaniałymi winnicami w okolicy, a nawet w mieście. Sydney jest zbyt internacjonalne, choć trudno to określenie dokładnie wytłumaczyć, bo cała Australia jest bardzo kosmopolityczna. Także Melbourne, była stolica, choć to miejsce wspominam najmilej. Być może z powodu nagromadzenia zabytkowych budynków w stylu wiktoriańskim, na czele z zapierającą dech w piersiach gigantyczną stacją kolejową w centrum miasta, nad zatoką Port Phillip.

Wokół tej zatoki wszystko się zaczęło. Brytyjskie osadnictwo oraz miejscowe winiarstwo. W środku miasta do zatoki wpada rzeka Yarra, która gasiła kiedyś pragnienie kolonizatorów. Dziś to już nieaktualne – część wody pitnej pochodzi z jednej z największych na świecie odsalarni wody morskiej, zaś mieszkańcy ponad czteromilionowej metropolii, zwłaszcza ci z willowych przedmieść, rozpoczynają poranny przegląd prasy od informacji, czy w danym dniu wolno im pędzie podlać trawnik lub użyć zmywarki.

Ale rzeka Yarra daje życie także pobliskiemu winiarstwu w słynnej Yarra Valley, dumie mieszkańców Melbourne, którzy zaludniają ją w każdy weekend. Wszystkie winiarnie mają tu restauracje, specjalne sale degustacyjne, sklepy winiarskie oraz całą masę innych atrakcji, by przyciągnąć mieszczuchów. Nie można tego powiedzieć o równie blisko położonym okręgu Mornington Penisula. Przynajmniej w tym samym stopniu, bo ten rejon cieszy nieco złą sławą z uwagi na nietypowe warunki klimatyczne. Kiedy tam byłem w środku lata, w południe, zaledwie w ciągu pół godziny temperatura spadła z 35 do 20°C i zaczęło siąpić, co wywołało u mnie i znajomych szok termiczny – drgawki i gęsią skórkę.

Fot. Wojciech GogolińskiWiększość życia towarzysko-turystycznego toczy wokół zatoki. Pełno tu promenad z podobno najlepszymi (największymi i najtłustszymi) małżami, choć można tu dostać znacznie więcej „smakołyków”, jak choćby hamburgera z mięsa… kangura. Ale spokojnie – reprezentowane są tu wszystkie kuchnie świata. Zaraz zaś za deptakami zaczynają się korty słynnego Australian Open. Raz w życiu w hotelowej windzie udało mi się spotkać Rogera Federera i Amélie Mauresmo (prywatnie kolekcjonerkę win).

Każdy przybysz znajdzie w Melbourne coś dla siebie, ale dla mnie najfajniejsze zawsze były… tramwaje. Ta największa i najdłuższa sieć na świecie przewozi rocznie blisko 200 milionów ludzi, zabierając ich z blisko dwóch tysięcy przystanków! Kochają je miejscowi i turyści, zaś najdłuższymi liniami można jechać dobrze ponad godzinę. Mieszkańcy Melbourne nigdy nie przejmowali się europejskimi normami dotyczącymi ich budowy, więc tory są szersze, podobnie jak i same wagony – specjalnej konstrukcji i wyglądu. Są niezwykle obszerne i wygodne – to tramwajowa elita, business class w tym dziale transportu na naszym globie! Być może to także dzięki nim brytyjski „The Economist” już dwukrotnie uznał Melbourne za najlepsze miasto do życia na świecie.