Tysiąc lat różnicy

 

„Batumi, ech Batumi, herbaciane pola Batumi…” – czy ktoś jeszcze pamięta ten przebój sprzed pół wieku? Nie? To i niewielka strata, bo nieaktualny. A do Gruzji nie jeździ się pić herbatę.

 

I to nie tylko dlatego, że herbata jest, jak wiadomo, paskudna, szkodliwa i piją ją tylko Angole (z mlekiem), no i Ruscy (z konfiturą), ale to nasi wrogowie. Drudzy, wiadomo, ciągle napadają i wraku samolotu nie chcą oddać, a pierwsi nie pomogli. Nie to, co bracia Gruzini. Na nich zawsze można liczyć. Oni wiedzą, co dobre, więc piją winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...).
Zresztą w Batumi nie ma już żadnych pól herbacianych. Na początku lat 90. XX wieku na tamtejszych polach pasiono krowy, zresztą gruzińskie herbaty i tak nie podbiłyby świata. Samo Batumi od dwóch dekad próbuje się raczej wcielić w luksusowy kurort nad ciepłym morzem, lecz bardziej niż w Sopot celuje w Monte Carlo. Proszę mnie nie pytać, kto w tamtejszych kasynach wydaje ciężką forsę. Od piętnastu lat wszystko się tam buduje na przyjęcie gości. A poza tym to miłe miejsce, XIX-wieczne uliczki, długie plaże – co kto lubi…

Kiedyś – Trzeci Świat

Fot. Anna Bogush / Schutterstock.comJa na Batumi raczej bym swą gruzińską przygodę skończył, realizując tak zwany „wariant rumuński”. Blisko dwadzieścia lat temu włóczyłem się przez trzy tygodnie po tamtejszych górach i pożądałem kąpieli. Kłopoty w zaopatrzeniu w wodę w bukaresztańskich hotelach skłoniły mnie do podróży nad morze. Po trzech dniach już z grubsza przypominałem człowieka.
Ale wróćmy na nasz Kaukaz. Rozumiem, że większość wędrujących po górach Polaków i tak trafi do Świętego Stefana (Stepantsminda, dawniej Kazbegi), by wdrapać się na majestatyczny, pięciotysięczny lodowiec Kazbegi.
Można też, a nawet trzeba, skoro już taki szmat drogi przejechaliśmy, odwiedzić jeden z symboli Gruzji, XIV-wieczny kościółek Świętej Trójcy w Gergeti, położony nad miasteczkiem i doliną rzeki. No, ale zostawmy góry, bo wina tam Państwo nie znajdą.
Przygodę z Gruzją zacząłbym raczej mało oryginalnie – od Tbilisi, miasta, którego transformacja doskonale oddaje to, co dzieje się z całym krajem. Symbolem stolicy nad Kurą był przez lata sowiecki hotel Iweria – wielkie blokiszcze, po wojnie abchaskiej z początku lat 90. zamienione w schronisko dla uchodźców. Niech sobie Państwo wyobrażą reprezentacyjny wieżowiec w centrum miasta z zabitymi oknami, mnóstwem rupieci wokół oraz tłumem obdartych dzieci. Tak, Tbilisi było piętnaście lat temu stolicą Trzeciego Świata.
Teraz w tym samym miejscu dumnie pręży się luksusowy, wypucowany do przesady Radisson. Jeszcze kilkanaście lat temu pełne uroku, acz zaniedbane uliczki Tbilisi wyglądały trochę jak krajobraz ze Złego Tyrmanda – wszędzie ciemno, zrujnowane, na wpół opuszczone domy noszące ślady dawnej, bardzo dawnej świetności. Bez cienia przesady można było powiedzieć, że ostatni remont prowadzono tam siedemdziesiąt lat wcześniej.

Dziś – policja nie bierze

Fot. Zaur MargievDzisiejsze Tbilisi kpi sobie z tych moich wspomnień. Miasto najpiękniejsze jest nocą, podświetlone niewiarygodną liczbą lamp i lampeczek – za nic tu mają strachy o globalne ocieplenie. Niewielka starówka starannie odrestaurowana, pełna knajp i knajpeczek, wszędzie sklepy winiarskie z naprawdę dużym wyborem wszystkiego, co Gruzini potrafią zrobić z winogron. Mnie trochę żal bezpretensjonalnej knajpy koło siedziby banku centralnego, ale sporo ich jeszcze w mieście zostało. I dobra rada: jeśli zamawiacie w nich znakomite tutejsze pierogi chinkali, zażądajcie tych z baraniną, bo inaczej wtrynią wam wieprzowinę, jak to dla turystów.
I jeszcze jedno: nowe reprezentacyjne budynki o niebanalnej architekturze. Z pewnością Micheil Saakaszwili nie jest największym demokratą od czasów Peryklesa, ale chce przejść do historii Gruzji jako drugi Dawid Budowniczy – gruziński król sprzed 900 lat. Saakaszwili nie żałuje grosza nie tylko na górującą nad stolicą cerkiew czy pałac prezydencki, ale właśnie przenosi do Kutaisi parlament. Skądinąd jego gmach będzie jedynym (poza znajdującą się 20 kilometrów od miasta katedrą w Gelati) powodem, by odwiedzać to drugie co do wielkości, acz pierwsze co do poziomu nudy miasto w Gruzji.
Jak wszystkie powstające w kraju nowe gmachy jest on ze szkła – przejrzystość symbolizuje tu walkę z korupcją. Południowe kaukaskie standardy były skądinąd dla Polaka zrozumiałe – każdy urzędnik na granicy czy policjant chcieli swojej doli. Trzeba było tupetu, by nie zważać na ich protesty i robić swoje, czyli przekraczać granicę pieszo albo jechać dalej samochodem. Kilka lat temu Saakaszwili po prostu zwolnił z pracy wszystkich policjantów. Wrzeszczano, że osłabia bezpieczeństwo kraju, że wystawia go na żer terrorystom. Gruziński prezydent się nie ugiął. Nowym policjantom zapłacił trzy razy więcej. Efekt? Chętni do pomocy turystom mundurowi nie żądają haraczu!

Stalin i chrześcijaństwo

Ale nie pytajmy ich o drogę, bo w Tbilisi warto się zgubić, pochodzić po mniej uczęszczanych uliczkach, posiedzieć przy winie w knajpie, gdzie niemal na pewno zaraz przysiądą się gościnni Gruzini. W każdym mieście warto pozwolić sobie na coś takiego, ale tu, w Tbilisi, najbardziej: trudno bowiem wskazać w stolicy jeden czy dwa najważniejsze zabytki – po prostu trzeba się powałęsać i smakować miasto powoli.
Zabytków szukamy w odległej o pół godziny drogi Mchecie (z angielska pisanej Mtskheta), takim gruzińskim odpowiedniku Gniezna. W samym miasteczku, położonym w widłach Kury i Aragvi, zapiera dech przepiękna katedra, jeden z najcenniejszych zabytków Gruzji. Z kolei nad Mchetą góruje klasztor Jvari z  – bagatela – VI wieku. Tak, tak, muszą się Państwo przyzwyczaić, że są w drugim (po Armenii, a przed Imperium Rzymskim) państwie chrześcijańskim na świecie. I kiedy nasze polskie praprababcie mieszkały jeszcze na drzewach, Gruzini stawiali katedry oraz pisali traktaty teologiczne. No cóż, co kraj, to obyczaj.
Fot. Jakub GruchotZdarzają się oczywiście dość niezwykłe miejsca, jak jedna z najstarszych świątyń chrześcijańskich na Kaukazie, pochodzący z IV wieku monastyr Nekresi, koło wsi Shilda, 20 kilometrów od Telavi, winnej stolicy Kachetii. Do samego monastyru, z którego rozciąga się niebywały widok na dolinę Alazani (tak, tak, wina!), trzeba wczłapać pieszo. A jak już człowiek wczłapie i wyzionie ducha, rozczaruje się tym, że zamiast znajdujących się w tbiliskim muzem ikon widzi ich zdjęcia. Warto jednak posiedzieć tu i się nimi ponapawać. W końcu nie na co dzień jesteśmy sam na sam z siedemnastoma wiekami żywej historii…
Tu jedna uwaga: Gruzja jest niemal identyczna jak Polska. U nas też w zabitych dechami wsiach można spotkać piękne kościoły z XVII wieku. W Gruzji jest tak samo, tylko kościoły są z VII wieku. Przykład? Oto wracając z mauzoleum Stalina w Gori, warto nadłożyć dziesięć kilometrów do wioski Didi Ateni, by obejrzeć Ateni Sioni, kościółek z VII-wiecznymi freskami. A samo Gori pokazuje, co to ambiwalencja uczuć – zwiedzenie muzeum jednego z największych morderców w historii ludzkości, dla wielu Gruzinów wciąż po prostu sławnego rodaka, budzi w nas mieszaninę przerażenia i rozbawienia. Bo naprawdę trudno się nie uśmiechnąć, patrząc na ową bizantyjską cześć, jaką Stalinowi oddawano, ale śmiech ten zamiera na ustach, gdy tylko sobie przypomnimy, o kim mowa…
Skądinąd w samej sennej Didi Ateni piłem od domowych producentów jedno z najlepszych białych win, jakie znalazłem w Gruzji. Zabijcie mnie, nie wiem jakie. Oni też nie wiedzieli, dość, że świetne. Wiekowi, zasuszeni, uśmiechnięci staruszkowie siedzieli przed domami, grali w szachy lub domino i raczyli się winem. Mnie też uraczyli. Potem przyszło chinkali i czerwone saperavi, a potem…
Ech, i Państwo się jeszcze dziwią, że Gruzja oczarowuje?

Robert Mazurek

Dziennikarz, publicysta, felietonista i podróżnik. Był wicenaczelnym „Filmu“, publicystą „Życia“ i „Wprost“. W latach 2006–2009 współpracował z „Dziennikiem“, potem „Rzeczpospolitą“. Od 2011 roku publikuje na łamach „Uważam Rze“ felietony winiarskie