To był impuls. Kamienny dom w niewielkiej wiosce na północy Francji oczarował Marka Greenside’a do tego stopnia, że musiał go kupić. Konsekwencje tego kroku nowojorski pisarz opisał w Nie będę Francuzem.
Z okazji premiery drugiej części książki o różnicach kulturowych, celtyckich tradycjach, bretońskiej kuchni i winiarskich rarytasach z autorem rozmawiała Justyna Abdank-Kozubska.
Justyna Abdank-Kozubska: Mija dwadzieścia pięć lat, odkąd kupił Pan dom w Bretanii, ale w podtytule swojej najnowszej książki Szaleństwa, gafy i trafy jest napisane, że uczy się Pan żyć we Francji i wciąż nie jest to takie łatwe. Skąd taki przekorny tytuł?
MARK GREENSIDE: Inspiracją była dla mnie postać Julii Child, która dzięki książkom kucharskim spopularyzowała kuchnię francuską w Stanach Zjednoczonych. Oparłem się na jej najważniejszym dziele Mastering the Art of French Cooking, w którym pisała o opanowaniu francuskiej sztuki gotowania. Oryginalny tytuł mojej drugiej – książki (Not Quite) the Mastering of Art of French Living – brzmi bardzo podobnie, choć ja dodałem na początku lekkie zastrzeżenie. Ciągle popełniam gafy, choć zdarzają się i trafy często przeplecione szaleństwami. Moje francuskie życie wciąż mnie zaskakuje. Trudno tu mówić o opanowaniu, o jakim pisała Julia, ale niczego nie żałuję.
Na co dzień mieszka Pan w Kalifornii, jednak lato spędza w malutkim miasteczku Plobien na północy Francji. Opuszcza Pan kraj, w którym ludzie nastawieni są do siebie nieufnie, niemal każde pismo konsultują z prawnikiem, i trafia w miejsce, gdzie zaufanie i bezinteresowna pomoc są najistotniejsze. Czy takie zachowanie to domena wyłącznie Bretończyków, czy też ten opis dotyczy całego narodu francuskiego?
Tego nie wiem na pewno, ale gdy jestem w Kalifornii, mogę chodzić codziennie przez dwadzieścia lat do tego samego sklepu, gdzie obsługa od lat się nie zmienia, i za każdym razem będą mnie prosić o dowód tożsamości. We Francji mogę wypisać czek na dowolną kwotę i nikt mnie nie wylegitymuje. Przyjmą go nawet wtedy, gdy wpiszę cyfry w złym miejscu. W Ameryce wszystko jest bardziej sformalizowane, we Francji ludzie mają większy luz. Na pewno wywodzi się to z odmiennych uwarunkowań kulturalnych i podejścia do drugiej osoby.
W jednym z rozdziałów zawarł Pan spis potraw, które „zwalają z nóg”. Które dania poleciłby Pan osobom pierwszy raz odwiedzającym Bretanię?
Bretońskimi rarytasami są z pewnością owoce morza: ostrygi, małże, krewetki, homary czy ślimaki morskie zwane bulots. Kultura jedzenia ryb i innych morskich smakołyków widoczna jest tu nie tylko w kartach menu, ale i w symbolach miejskich, na przykład w herbie mojej wioski znajdzie Pani łososia. Ważne miejsce w kuchni północnej Francji zajmuje masło, które dodawane jest do większości deserów. Aż ślinka mi cieknie, gdy pomyślę o gateau breton (twarde, okrągłe maślane ciastko), kougin amann (rolada z kruchego ciasta przełożona masłem oraz cukrem i polana karmelem), far breton (rodzaj tarty ze śliwkami z dodatkiem rumu lub calvadosu) czy o chrupiących, posypanych cukrem naleśnikach. Turystom polecam pyszną jagnięcinę zwaną pré salé przyprawioną tymiankiem i rozmarynem. Lekko słonawy smak mięsa zawdzięczamy trawie z kropelkami morskiej bryzy, którą owce skubią tuż nad wybrzeżem Mont Saint-Michel i wyspy Ouessant. Fantastyczna jest też soczysta, lekko różowawa wieprzowina, najlepiej podawana wprost z rożna. Gdybym miał wybrać taki bretoński must have to obok krabów i małży św. Jakuba znalazłaby się właśnie taka delikatnie rozpływająca się w ustach świnka.
W pierwszej książce – Nie będę Francuzem… – opisał Pan kolację przygotowaną dla swoich sąsiadów. Niestety, podane dania nie do końca zachwyciły gości. Proszę zdradzić, jakich dań Bretończycy unikają?
Wiele jest takich potraw. Amerykanie nie lubią soli, we Francji sól jest dodawana do wielu półproduktów, m.in. do masła. „Słodkiego” masła Bretończycy nie tkną – musi być lekko słonawe. Nie lubią keczupu. Warzywa zawsze są rozgotowane, podane na sposób al dente są ich zdaniem niejadalne. W Ameryce bardzo popularne są ostre sosy oraz pikantne przyprawy, które nadają potrawom wyrazistości – jak curry, różnokolorowy pieprz czy papryczki chilli. We Francji dania są generalnie mdłe. Zauważyłem też, że zmienia się sam sposób jedzenia. Kiedyś główny francuski posiłek składał się z siedmiu dań, teraz ludzie często rezygnują z sera jako przystawki oraz z kawy do deseru, choć nigdy z niego samego (śmiech).
Na kartach książek przewijają się nazwy napojów i alkoholi, które podawane są przy różnych okazjach, np. jako aperitifnapój alkoholowy (rzadziej bezalkoholowy) podawany przed po... (...). Obok białego i czerwonego wina pojawiają się takie nazwy jak kir, kir breton czy pastis. Jak się je przygotowuje i do czego pije?
Z reguły bywamy z żoną we Francji w lecie, kiedy na aperitif podaje się kir. Występuje on w kilku wersjach: tradycyjnie ten koktajl składa się z białego wina i likieru z czarnej porzeczki (crème de cassis), ale dużą popularnością cieszy się też kir pêche z likierem brzoskwiniowym. Kiedyś proporcje wynosiły 2/3 wina i 1/3 likieru, obecnie wybrany likier wlewa się do kieliszka dosłownie na dno i zalewa chablisBiałe wino francuskie AOC z Burgundii, produkowane wyłącz... (...). Wspomniany kir breton to miks likieru porzeczkowego lub brzoskwiniowego z cydrem, znakomity jest też kir royal podawany z szampanem zamiast białego wina. Pastis to najbardziej popularny aperitif Francji. Powstaje na bazie Ricardo – likieru anyżowego zmieszanego z ziołami – z dodatkiem wody mineralnej. Likier wlewa się średnio na dwa palce, wodę dolewa według uznania. W Stanach do posiłków często podaje się wodę, we Francji wody właściwie się nie pije, nie wiem dlaczego. Do posiłków podaje się też lokalne piwa i oczywiście cały wachlarz win, głównie pochodzących z Doliny Loary, jak sauvignon blancjedna z najbardziej rozpowszechnionych na świecie białych ..., chardonnayfrancuska odmian białych winogron, jedna z najbardziej rozp... czy pinot noirPinot noir należy do wielkiej rodziny rodziny pinotów i&nb....
Bretania nie jest regionem stricte winiarskim – tutaj zdecydowanie królują jabłka, które wykorzystuje się do produkcji orzeźwiającego cydru, octu jabłkowego czy mocnego calvadosu. Wspomniane wina pije się wyłącznie z posiłkami, nigdy samych, jak jest to praktykowane w Kalifornii. Moi przyjaciele lubią mieszać wina i nie trzymają się zasad, by białe podawać wyłącznie do drobiu czy ryb, a czerwone do cięższych potraw. Wybierają wina niedrogie, z ładną etykietą, często pochodzące z lokalnych wytwórni. Jeśli chodzi o bardziej wystawne kolacje organizowane np. z okazji urodzin czy uczczenia czyjegoś sukcesu, przed posiłkiem, prócz wspomnianego kiru, gościom proponuje się szklaneczkę Jacka Danielsa, szkocką whisky lub lambig, czyli bretońską odmianę winiaku jabłkowego, która w większej ilości może zabić.
Bretania to region wyróżniający się na tle całej Francji. Obok urokliwych miasteczek pełnych granitowych domków, pięknych krajobrazów i przepysznego jedzenia warto wspomnieć o kultywowaniu celtyckich tradycji. Czy miał Pan okazję wziąć w nich udział?
Oczywiście. Celtyckie tradycje najlepiej oddają organizowane w całej Bretanii różnego typu wydarzenia. Warto wymienić choćby trzy duże celtyckie festiwale, które odbywają się rokrocznie i nieco się od siebie różnią.
W lipcu organizowany jest festiwal historyczny w Josselin, podczas którego można przenieść się w czasy króla Artura i jego rycerzy. W Pont-l’Abbé festiwal opiera się na kulturze lokalnej, bretońskiej – dużą rolę odgrywają w nim kobiece nakrycia głowy. Tworzy się je z ręcznie zdobionej koronki, która jest bardzo mocno wykrochmalona i składana w taki sposób, aby utworzyć czepiec. Każda wioska ma nieco inny sposób składania koronki, więc łatwo zgadnąć, z jakiego miasteczka pochodzą kobiety.
Na początku sierpnia w Lorient organizowany jest Festiwal Kultur Celtyckich, w którym najważniejszą rolę odgrywa muzyka celtycka. Warto też wspomnieć o pardons: kolorowych odpustach połączonych z uroczystościami religijnymi związanymi z świętem patrona danej wioski. Kobiety i mężczyźni ubrani są wtedy w uroczyste stroje ludowe, niosą wspaniałe, niejednokrotnie bardzo stare sztandary oraz przebraną w kolorowe szaty figurkę świętego. Uroczystej procesji towarzyszą śpiewy w języku bretońskim, pyszne jedzenie i oczywiście kieliszki wypełnione wytrawnym winem.
Nie zawsze tak jednak było. Na początku XX wieku zakazano w szkołach nauki języka celtyckiego, zastępując go francuskim. Oczywiście te regionalne języki przetrwały w domach, ale nie było gazet, książek, a używanie ich w miejscach publicznych było srogo karane. Skutkiem tego dzieciom nadawano jedynie francuskie imiona jak Jacques, Pierre, które z Bretanią miały mało wspólnego. Zmieniło się to w 1960 roku, kiedy na świecie zaczęły powstawać ruchy narodowe dążące do odbudowy tożsamości regionów. Pod ich wpływem w Bretanii wrócono do celtyckich nazw, postawiono dwujęzyczne znaki drogowe, a w szkołach znów wolno było uczyć języka bretońskiego. Obecnie wiele dzieci wybiera jako drugi język po francuskim właśnie bretoński. W radio są też stacje grające jedynie muzykę celtycką. W tej chwili w Bretanii działa też ruch separatystyczny, który może nie jest tak bardzo znany jak Baskowie, ale ma własną flagę i robi wiele dobrego dla okolicy.
Mało jest osób, które pod wpływem impulsu kupują posiadłość na drugim końcu świata. Co sprawiło, że Bretania skradła Panu serce i w konsekwencji zdobył się Pan na tak szaleńczy ruch?
Oczarowała mnie przestrzeń, migoczące światła Atlantyku i woda, której odcień ciągle się zmienia. To światło jest niezwykłe bez względu na to, czy jesteś nad brzegiem oceanu czy w głębi lądu. Zachwycali się nim już impresjoniści, uwieczniając go na swych płótnach. Zniewalające są też kolory, które otulają cały krajobraz. Soczysta zieleń miesza się tu z odcieniem malachitowym, miętowym czy oliwkowym, szafirowe morze zmienia barwę na turkusowe. Nigdy nie jesteś pewny pogody; kiedy wychodzisz z domu świeci słońce, za chwilę chmurzy się i zaczyna kropić.
Jako Amerykanin kocham przestrzeń. Ta tutaj sprawia, że kiedy długo na nią patrzę, wydaje mi się, że jestem na środku oceanu. To uczucie jest dla mnie niezwykle kojące. Zakochałem się też w bretońskim krajobrazie, który idealnie współgra z przestrzenią.
W Bretanii podstawowym surowcem budowlanym jest granit, który nadaje miasteczkom pewien unikatowy, magiczny klimat. Kamienne domy, granitowe murki, wąskie uliczki sprawiają, że czujesz się, jakbyś przeniósł się w czasy średniowieczne. Tutaj wszystko jest niezwykle solidne, pozbawione kłamstwa. Bretania to też menhiry, dolmeny, kamienne kręgi, które pozostawiają niezapomniane wrażenia. Jeśli miałbym porównać ją z Prowansją, którą uwielbiam, to tam wycieczka po okolicy przypomina przedstawienie w cyrku, tu zaś czujesz, że wszystko, co cię otacza, jest prawdziwe i mocno zakorzenione w przeszłości.
Domyślam się jednak, że obok miast i krajobrazów, ważny wpływ na tę decyzję mieli ludzie…
Tak, to prawda. Wielu z moich przyjaciół łączy cechy optymisty i fatalisty. Z jednej strony nigdy nie spodziewają się niczego dobrego od życia, przyjmują go takim, jakie jest. Z drugiej, do wszystkiego podchodzą z uśmiechem, śmieją się z codziennych spraw. Jak coś pójdzie nie po ich myśli – trudno. Carpe diem. Nie mówią głośno o swoich obawach, zawsze mnie pocieszają, że wszystko dobrze się skończy. To jest bardzo krzepiące. Podziwiam też ich niezwykłą ciekawość świata. Kiedy moja żona, która z pochodzenia jest Japonką, przyjechała ze mną do Bretanii, ludzie zatrzymywali ją na ulicy i pytali „kim jesteś?”, „skąd pochodzisz?” i głaskali ją, dotykali. Te zachowania nie były jednak natrętne czy wścibskie, ale płynęły z życzliwości. Traktowali Donnę jak piękne dzieło sztuki, któremu należy się szacunek i okazanie właściwego zainteresowania. Wiele jest takich historii. To właśnie takie sytuacje i ci wspaniali ludzie sprawili, że nigdy nie żałowałem swojej decyzji sprzed ponad dwudziestu lat. Czuję się wielkim szczęściarzem.