Wespół w zespół, czyli spółdzielnie wracają

To faktycznie fenomen. Ostatnio w jednym ze swoich tekstów na łamach „Financial Times” wspominała o tym Jancis Robinson.

Fenomen – bowiem wydawało się, iż trudno o dobitniejszy przykład produktu bardziej zindywidualizowanego niż winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...). Tymczasem kooperatywy, bo o nich mowa, mają się całkiem dobrze.

Być może zaczęło się wtedy, kiedy winiarze spostrzegli, że czysta konkurencja z sąsiadami nie zawsze przynosi li tylko pozytywy. Czasami ważniejszy jest jasny wizerunek jakiegoś miejsca, apelacji jako obszaru kojarzącego się z winami najwyższej jakości. Nawet jeśli miałby to być wizerunek uśredniony.

Powstawanie kooperatyw nie zawsze i nie do końca było dobrowolne. Przeciwnie – łączyło się bez wątpienia z przymusem, i to życiowym – powstawały często z wielkiej biedy. Ale nie był to przymus tego rodzaju co sztuczne „spółdzielnie” rolnicze wprowadzane u nas po II wojnie światowej czy spółdzielnie mieszkaniowe, gdzie nikt nie wiedział, kto jest kim i za co odpowiada – teoretyczni spółdzielcy nie wiedzieli nawet, jakie są ich prawa i obowiązki. Spółdzielnie to były miejsca, gdzie chodziło się do pracy.

Powstawanie spółdzielni winiarskich zostało wymuszone przez filokserę, I wojnę światową, wielki kryzys przełomu lat 20. i 30. XX wieku, wreszcie… dyktatorów, jak w Portugalii. Posiadanie hektara winnicy czy nawet dwóch, nie gwarantowało życia na godnym poziomie. Szczególnie że w owym czasie warunki klimatyczne miały zdecydowanie większy wpływ na uprawy niż dziś, a gradobicie lub przymrozek na takim skrawku kończyły się tragedią. Brakowało także odpowiednich środków chemicznych.

Temu zawdzięczamy m.in. tworzenie mieszanych wysad, drzewka owocowe czy oliwne pomiędzy rzędami winorośli, bo to choćby w minimalnym stopniu rekompensowało straty. Niemniej jeszcze ćwierć wieku temu poważne publikacje (może czasami nie wprost, ale choćby między wierszami) zalecały jeśli nie omijanie, to przynajmniej podchodzenie z rezerwą do win ze spółdzielni, a przynajmniej tych z wyższej półki. Ale życie zweryfikowało nieco – a może nawet bardzo – takie oceny, do czego przyczyniło się wydatnie podniesienie ogólnego standardu życia, norm wytwarzania produktów spożywczych oraz – a może głównie – wiedza i nasze podejście do kupowanych towarów. Oraz „socjalizacja” życia, czyli przekonanie, że coraz większa część lepszych towarów powinna być dostępna coraz większej liczbie odbiorców.

Fatalne podejście do spółdzielni winiarskich wynikało jeszcze niedawno z kilku powodów. Przede wszystkim u podstawy egzystencji części z nich leżała chęć zagospodarowania wszystkiego co urodzi ziemia, wszystkiego co dostarczy członek spółdzielni. Wino miało być masowe, czyli dostępne dla ogółu, miało być tanie i pełnić rolę, jaką u nas pełni kompot do popijania obiadu. Dziś raczej nikt takiego wizerunku wina nie toleruje. W końcu nie po to kończymy kursy winiarskie, kupujemy winiarskie książki i magazyny i odwiedzamy winiarnie, by kupować coś, co nam po prostu nie smakuje. Rzecz jasna, takie spółdzielnie w starym stylu ciągle istnieją, są w najlepszych apelacjach i często na ich nazwach budują swoje programy rynkowe. Istnieją, bo by powstało dobre wino, z pierwszego tłoczenia, musi być i ta resztówka. Dlatego często najlepsze wytwórnie odsprzedają „to coś” innym wytwórcom. Ale prawda jest taka, że takie wina są „utylizowane” w inny sposób, np. trafiają do destylacji na alkohol przemysłowy.

Spółdzielnie mają w zasadzie same zalety i jedną wadę – wspomniany brak indywidualizmu. Zalety to głównie obniżenie ceny wytwarzanego wina, wspólne maszyny i zakup środków ochrony. Ale wino, jak wiele innych produktów, musi mieć autora. Wino nie powstaje na naradach pracowniczych czy podczas obrad zarządów spółdzielni – tutaj można wytyczyć pewne założenia. Dlatego też coraz więcej spółdzielni wynajmuje kontraktowych winemakerów i rozlicza ich z efektów.

Zresztą w wypadku kooperatyw trudno dziś nawet wymienić, o jakich liczbach mówimy. I jak taka spółdzielnia powinna wyglądać, jak duża może być. Czy członków ma być dziesięciu, czy stu dziesięciu? Tylko odpowiedni wpis w księgach odróżnia wytwórnię rodziną od kooperatywy. Liczba form noszących znamiona takiej działalności jest dziś ogromna. Bo czymże jest układ rodzinny, gdzie wszyscy pracują na równych prawach? A jeśli dzieci jest więcej, a rodzina wielopokoleniowa, do tego zaś winiarze żenią się między sobą?

Takich dywagacji nasuwa mi się sporo, niemniej jedno pozostaje niezmienne – to, jakie wino będzie efektem działalności spółdzielni zależy od winemakera (wynajętego czy też potomka rodziny) i jego kontraktu. W każdym razie określenie „spółdzielnia” na etykiecie absolutnie nie dyskwalifikuje dziś wina.