Zaczęło się od trzęsienia ziemi jeszcze przed otwarciem największych targów winiarskich Europy Środkowej – wiedeńskich VieVinum 2016. A potem – jak u Hitchcocka – napięcie już tylko rosło.
Niemal z zaskoczenia (w tym sensie, iż nikt nie spodziewał się, co się będzie wyrabiało) w zeszły piątek tj. 3 czerwca, w przeddzień targów austriacki Weinmarketing zaprosił część dziennikarzy i importerów na wielogodzinną degustację w Niederösterreich Palais przy Herrengasse, w samym centrum miasta. Jej tytuł – SALON-Vertical 1988-2009 – obiecywał wiele, ale nikt z przybyłych nie spodziewał się, że w pałacowej sali wybuchnie „bomba atomowa”.
Brałem udział we wspaniałych smakowaniach austriackich flaszek z lat 50., a nawet 30. ub. wieku, jednak takiego nagromadzenia wielkich starych win od najsłynniejszych wytwórców naddunajskich jako żywo nie widziałem. Winiarze sięgnęli naprawdę głęboko po najdawniejsze zapasy, butelkityp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... już często opleśniałe lub bez etykiet, których nawet na aukcjach nie uświadczysz. Dziennikarze wpisywali na karteczkach numery win i podawali je wymęczonym sommelierom, którzy wracali targając torby z flaszkami. Im szybciej przychodzili ponownie, tym gwałtowniej musieli nawracać, bo kosztującym paliła się ziemia pod nogami – z wolna popadali w amok, otępiali ilością wspaniałości.
Chcieli kończyć, a przecież – zdawali sobie sprawę – już nigdy z niektórymi winami nie będą mieli przyjemności – jechali więc dalej. Dopiero kiedy szef ceremonii zakazał sommelierom przyjmowania kolejnych zleceń, obłęd z oczu pismaków zaczął ustępować. Niektórzy ledwie zauważyli, że ominął ich lunch podawany w pałacowych salach. Jednak wątpię, by ktokolwiek żałował – posiłek można zjeść choćby w sieciowym Nordsee przy kultowej Kärtnerstrasse – a takich win nie dostanie się już nigdzie!
Następnego dnia wydawało się, że będzie spokojniej. Rankiem otwarto dla dziennikarzy (na trzy godziny przed resztą gości) podwoje Hofburga, a w nim VieVinum 2016. I były to jedyne godziny spokoju. Już w południe po zamku nie dało się poruszać – zwaliła się tu chyba cała środkowa Europa. Stało się ciasno i duszno, stoiska ustawiano nawet przy wejściach do toalet, oferenci winiarskich akcesoriów musieli zadowolić się schodami. Gdybyż to widział Najjaśniejszy Pan! – takich tłumów nie było tu nawet w czasie karnawałowych balów czy wizyt rozrywkowego Bertiego, czyli szefa brytyjskiego imperium Edwarda VII.
Co „gorsza” winiarze wjechali na stoły z wszystkim, co mieli najlepszego z ostatnich lat. Jednak była to tylko ułuda – cuda zostawili na odbywające się równolegle i często dublujące się warsztaty winiarskie, czyli masterclassy. Te zwykle w minionych latach były wolnodostępne, ale w tym roku – jeśli kto nie zapisał się mejlowo z dużym wyprzedzeniem, mógł nie wytrzymać nerwowo klęski. Były listy, listy rezerwowe, lisy oczekujących i oczekujący „z ulicy”, czyli ci, którzy przyszyli tu z głupia frant w ostatniej chwili. Największa sala na tego typu spotkania, szacowna Schatzkammersaal, mogła pomieścić raptem osiemdziesięciu chętnych winiarskich wrażeń, co najmniej drugie tyle odchodziło z kwitkiem.
Kolejnego dnia to samo; niedziela – tłumy już od świtu. Nawet by pogrążyć się w nieprzebranej ciżbie wewnątrz, trzeba odstać długie minuty, nim dadzą ostemplować bilet za 40 euro.
W poniedziałek, ostatni dzień targów, ma być luźniej – to wszak regularny dzień pracy. Byle nie okazało się, że pół Wiednia i Austrii pracuje właśnie tutaj!
Wojciech Gogoliński
Wiedeń
W najbliższym wydaniu „Czasu Wina” ekskluzywny wywiad z szefem austriackiego Weinmarketingu – Willim Klingerem.