Zatruty kielich

zatrute wino mszalne Zurych
il. Andrzej Zaręba

10 października 1776 roku dziennik „Altonäischer Mercurius” opublikował list z Zurychu, w którym zapytywał czytelników – w tonie mocno dramatycznym – czy potrafią sobie wyobrazić „potwora, diabła, któren to w Dniu Pokuty i Modlitwy wtargnął był do kościoła katedralnego – Bóg jeden raczy wiedzieć jakim sposobem – i zatruł winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) komunijne.

Przeklęta jego dłoń otwarła cztery drewniane beczki i wlała do nich, w różnej ilości, miksturę kolokwinty, trutki na myszy, hiszpańskiego pieprzu, bielunia, muchotrutki oraz żywego srebra…”.

Nie była to pierwsza prasowa relacja ze zdarzenia w Zurychu, które wstrząsnęło nie tylko niewielką, dziesięciotysięczną podówczas społecznością szwajcarskiego grodu, ale bez wyjątku całym niemieckojęzycznym światem. Otrucie wina, które miało być spożywane przez kilkusetosobową wspólnotę zgromadzoną na uroczystej komunii w katedrze miejskiej, lotem błyskawicy rozniosło się po redakcjach ważniejszych dzienników i tygodników nie tylko w samej Szwajcarii, ale także w Niemczech. Bardzo szybko stało się to także – w epoce gwałtownych narodzin niemieckiego Oświecenia – czymś więcej niż faktem i ciekawostką kryminalną: stało się zarzewiem potężnej prasowo-akademickiej dyskusji nad istotą zła, boską opatrznością, relacją wiary i rozumu, wreszcie problematyką granic ludzkiej wiedzy i pewności. Zbrodnia stała się szybko problemem metafizycznym, a wkrótce także, na skutek pewnej złośliwej ulotki, ważką sprawą polityczną. Ale zacznijmy od początku.

Jak przelano krew w katedrze

Przede wszystkim: nikt nie zginął. Masowe zabójstwo zgromadzonych w kościele katedralnym wiernych (mógł pomieścić nawet 1200 osób), którego wizja podniecała umysły tutejszych pastorów oraz tu i ówdzie stała się przyczyną prawdziwej paniki, nie doszło do skutku. Jednak to, że zbrodnia nie poniosła za sobą ofiar, dla kalwińskich myślicieli tamtych czasów nie miało aż takiego znaczenia. – Przelano krew! – grzmiał pastor Lavater w kazaniach wygłaszanych bezpośrednio po incydencie – Przelano krew Chrystusa!
A oto, co się stało feralnego czwartku 12 września 1776 roku w Dzień Pokuty i Modlitwy. Wówczas to zuryscy kalwini zgromadzili się wokół kamiennej chrzcielnicy, która cztery razy w roku służyła jako stół komunijny. Na nim ustawiono trzydzieści dwa drewniane kielichy pozbawione jakichkolwiek ozdób, a obok pięć beczek z winem i tuzin cynowych dzbanków, z których nalewano wino. To ostatnie przygotowywano dzień wcześniej, wieczorem.
Relacja świadków wydarzenia była spójna i nie pozostawiała żadnych wątpliwości: wino rozlane przez zakrystiana do pierwszych dwunastu kielichów było okropne. Pokrywała je biała piana, pod nią było mętne, a ci, którzy zdążyli go skosztować, opowiadali później, że miało wstrętny, słodko-mdławy smak. „Tym razem wino było wyjątkowo paskudne” – raportował później sędziom jeden ze świadków, dodając przy tym, że zazwyczaj było tylko najzwyczajniej niesmaczne. Jeden z duchownych zdążył w miarę szybko zwrócić zakrystianowi uwagę i ten, skosztowawszy wina z pierwszej beczki, natychmiast odszpuntował inną, dla większej pewności zaczynając od ostatniej. Tu wszystko było w porządku – wino było całkiem zwyczajnie niedobre.

Zobacz winiarską mapę Szwajcarii i poznaj najważniejsze fakty.

Kanonicy na tropie

Natychmiast po uroczystości kanonik Caspar Hess, odpowiedzialny za majątek katedry, wino z pierwszej beczki przekazał do analizy doktorowi Johannesowi Gessnerowi, uznanemu zuryskiemu medykowi, u którego akurat przebywali w gościnie dwaj inni renomowani lekarze. Wszyscy trzej zabrali się natychmiast do pracy. Jej rezultaty okazały się przerażające. Pośród wielu mniej lub bardziej szkodliwych i nieprzyjemnych dla zmysłów substancji w winie stwierdzono obecność… arszeniku. Kolejna analiza przeprowadzona na zlecenie Tajnej Rady Miasta przez lekarza miejskiego doktora Hansa Caspara Hirzela nie potwierdziła wprawdzie wyników pierwszej trójki uczonych, ale też w żaden sposób nie uspokoiła opinii publicznej: w ich przekonaniu bowiem wino zatruto żywym srebrem, czyli rtęcią (lub tlenkiem rtęci).
Ponieważ nie odkryto śladów włamania, krąg podejrzanych zawężał się do osób posiadających klucz do katedry, a także tych, które co prawda kluczem nie dysponowały, ale dobrze znały teren (wiedziały na przykład, że do głównej nawy kościoła można było się dostać prosto z wieży). Do tych ostatnich, na swoje nieszczęście, należał Hartmann Wirtz – grabarz pełniący też obowiązki dzwonnika i strażnika na wieży kościelnej.

Grabarz czy nie grabarz

Już trzeciego dnia po incydencie w katedrze Wirtza osadzono w miejskim lochu. Najpierw dlatego, że kogoś trzeba było osadzić, bo napięcie miejscowej wspólnoty stawało się dla władz miasta nie do wytrzymania. Później dlatego, że Wirtz, obok sposobności (feralnej nocy pełnił wartę w wieży) miał mieć także motyw: jego koledzy-wartownicy zeznali, i to bez potrzeby uciekania się do tortur, że nie raz i nie dwa słyszeli z jego ust groźby karalne pod adresem biskupa Zurychu Johanna Rudolpha Ulricha. Po trzecie zaś – i kto wie, czy nie był to powód zasadniczy – Wirtz wykonywał zawód, który – mówiąc oględnie – nie cieszył się wysokim społecznym prestiżem (grabarzy podejrzewano, że pomagają swoim przyszłym klientom przenosić się na tamten świat).
Fot. ArchiwumChoć Wirtz nie miał właściwie większych szans na uniewinnienie (proces odbywał się w trybie inkwizycyjnym, co oznacza, że to samo ciało – Rada Mniejsza Miasta Zurychu – pełniło zarówno obowiązki prokuratorskie, jak sędziowskie, a oskarżony nie tylko nie miał obrońcy, ale nawet nie był specjalnie informowany o gromadzonych przeciw niemu dowodach), niespodziewanie los się do niego uśmiechnął. Najpierw sędziowie przekonali się o niewiarygodności jednego z głównych świadków o nazwisku Schnitli, który miał na własne oczy widzieć, jak Wirtz kupuje truciznę w oberży w St. Gall. Następnie w różnych punktach Zurychu pojawiły się tajemnicze ulotki o treści: „Nie Wirtz, nie grabarz” i oskarżające o zatrucie wina… kanonika Hessa i inne wysoko postawione osobistości zuryskiego Kościoła. Celem ich zbrodniczych działań miał być biskup Ulrich, członek rady Hirzel, i inni, jak zapisano: „wrogowie sojuszu z Francją”.
Sprawa nabrała więc politycznych konotacji. O kolportaż ulotek podejrzewano początkowo żonę i teścia Wirtza, ale nie znaleziono przeciw nim żadnych dowodów. Wirtz został ostatecznie wypuszczony z więzienia, a jego proces (w obawie, by grabarz nie stał się symbolem walki politycznej) umorzono. Tym bardziej że oto, deus ex machina, pojawił się nowy podejrzany.

A może statystyk?

Pastor Waser od lat był osobą dla władz Zurychu i hierarchów reformowanego Kościoła nader niewygodną. Suspendowany w 1774 roku w obowiązkach kapłana za nielojalność wobec przełożonych, których oskarżył o niegospodarność, poświęcił się pracy naukowej w dziedzinie, która podówczas nie miała jeszcze zbyt wielu przedstawicieli – zajmował się bowiem, obok astronomii i przyrodoznawstwa, badaniami statystycznymi. Także i na tym ostatnim polu „zalazł za skórę” rajcom miejskim, dowodząc, że masowy zaciąg młodych Szwajcarów do wojsk najemnych króla Francji, który był ważnym źródłem dochodów dla miasta, wyludnia całe wsie i grozi katastrofą demograficzną. Ponieważ zakazano mu publicznych wypowiedzi w prasie szwajcarskiej, wyniki swoich badań Waser opublikował w czasopiśmie wydawanym w Getyndze. Tym samym podpisał na siebie wyrok śmierci.
Jak połączono Wasera z próbą morderstwa w katedrze? Ano, przypomniano sobie pierwszy, zarzucony wcześniej trop. Waser był w posiadaniu klucza do kościoła, korzystał bowiem z jednej z wież do prowadzenia obserwacji astronomicznych. Jako motyw przyjęto zemstę za fakt ukarania go przez władze kościelne. Wszystko to zapewne nie wystarczyłoby do posłania niegrzecznego pastora na gilotynę. Waser miał jednak ważnego osobistego wroga w osobie… Johanna Caspara Lavatera – wpływowego kaznodziei, natchnionego obrońcy tradycji, zaciekłego wroga oświecenia i niezmożonego tropiciela diabelskich sztuczek, z którym kiedyś dzielił uniwersytecką ławkę na Carolinium. „Jeśli to nie Waser zatruł wino komunijne – pisał Lavater do Goethego, który mocno interesował się wydarzeniami w Zurychu – to chyba już nigdy w życiu nie odważę się żywić najmniejszych podejrzeń wobec kogokolwiek”. Lavater nie miał łatwej sytuacji: wierzył w winę Wasera nie tyle chyba z politycznych powodów, ile opierając się na zasadach fizjonomiki – pseudonauki, której był zresztą największym oświeceniowym orędownikiem (osiem lat wcześniej wydał swoje opus magnumbutelka wina o pojemności równej dwóm standardowym butelk... (...) Von der Physiognomik, które przyniosło mu wielką sławę). Z drugiej strony jednak osobiste spotkanie Lavatera ze skazanym – opisał je w Ostatniej godzinie Wasera – obudziło w nim sporo wątpliwości. Do końca jednak bronił werdyktu zuryskich sędziów, którzy uznali Wasera winnym zdrady stanu i bez większych wyrzutów sumienia posłali go na szafot.
W werdykcie Rady Mniejszej nie było jednak mowy o dodaniu trucizny do wina. I tak, z dwóch podejrzanych o tę zbrodnię jeden został uwolniony, drugi skazany na śmierć, a sama tajemnica zatrutego wina do dziś pozostaje niewyjaśniona. Współcześni badacze historii sprzed dwóch i pół wieku powątpiewają nawet, czy wino w ogóle zostało zatrute. Zdarzają się bowiem, nawet w Szwajcarii, trunki lepsze i gorsze…

Konfederacja Wina

Bibe amorem sancti Joanni!