Złowrogie pomruki Matki Ziemi

 

Niewiele jest na świecie zakątków, o których formułowano by tak zgodne opinie, jak w przypadku Nowej Zelandii. Każdego przybysza urzeka piękno nieskażonej natury tego kraju, a wspomnienia z podróży na nowozelandzkie wyspy na stałe zajmują poczesne miejsce wśród innych reminiscencji.

 

Dla przybysza z Europy Nowa Zelandia leży na końcu świata, nawet jeśli dociera do niej nie bezpośrednio z domu, ale po pobycie w Australii. Wielu podróżnych tak właśnie czyni, dochodząc do wniosku, że warto za jednym zamachem, a raczej przy okazji jednego baaardzo długiego lotu odwiedzić oba kraje. Tak było i w naszym przypadku, tyle że pewnego pięknego lutowego dnia do głosu doszła nieposkromiona natura, krzyżując misternie opracowany plan podróży.

Wyroki opatrzności

Fot. D. RomanowskaJest 22 lutego 2011 roku – ostatni dzień naszego planowego pobytu w Australii. Z zachwytem podziwiamy formacje skalne w Górach Błękitnych, jednocześnie wypatrując błękitnych mgieł mających unosić się ponad porastającymi zbocza lasami eukaliptusowymi, od których miejsce to wzięło swą nazwę.
Nazajutrz skoro świt mamy odlecieć do Christchurch, by stamtąd rozpocząć zwiedzanie Wyspy Południowej Nowej Zelandii. Około godz. 13 jak grom z jasnego nieba spada na nas wiadomość, że nasz przyszły cel podróży nawiedziło trzęsienie ziemi o sile ponad 6 stopni w skali Richtera. Według pierwszych informacji zginęło kilkadziesiąt osób, potem dowiemy się, że liczba ofiar znacznie wzrosła. Zamknięto tamtejsze lotnisko, w mieście nie ma prądu i wody, wiele budynków uległo uszkodzeniu, a wśród nich hotel, w którym mieliśmy się zatrzymać.
W tym momencie było już wiadomo, że do Christchurch nie dotrzemy i plan podróży musi ulec zmianie. Chociaż trzęsienia ziemi w Nowej Zelandii nie są niczym niezwykłym, bo kraj ten leży na granicy dwóch ogromnych tarcz kontynentalnych pokrywających powierzchnię Ziemi, ze zrozumiałych względów to wydarzenie, którego niemal doświadczyliśmy, wprawiło nas w zadumę nad niezbadanymi kolejami losu.

Zmiana planów

Po szybkiej reorganizacji zwiedzanie Nowej Zelandii rozpoczęliśmy od południowego krańca Wyspy Północnej, gdzie leży obecna stolica kraju Wellington. Stamtąd tylko na chwilę przeprawiliśmy się na Wyspę Południową do Marlborough – najsłynniejszego obecnie na świecie zagłębia doskonałych win ze szczepu sauvignon blancjedna z najbardziej rozpowszechnionych na świecie białych ... – i z powrotem promem na Wyspę Północną. Zrządzeniem losu wieloryby w Kaikoura, kojące krajobrazy prawie bezludnej Wyspy Południowej, bajeczny Fiordland czy dumne szczyty Alp Południowych będą musiały poczekać na kolejną wizytę w tamtych stronach. Kto wie, może jeszcze będzie okazja je podziwiać.
Tymczasem koncentrujemy się zwiedzaniu Wyspy Północnej, przemierzając odległość „od stolicy do stolicy”, czyli z Wellington do Auckland. To właśnie tę wyspę upodobali sobie Maorysi – pierwsi osadnicy, który pojawili się u wybrzeży Nowej Zelandii około 800 roku n.e. Chociaż najpierw dotarli do Wyspy Południowej, szybko zasiedlili też Północną ze względu na panujący tu korzystniejszy klimat.
Jedynymi zwierzętami, jakie zastali w nowej ojczyźnie, były dwa rodzaje nietoperzy oraz rozmaite ptaki. Między innymi kilka odmian moa, największego nielota na świecie wyglądem przypominającego strusia. Dziś jego rekonstrukcję można oglądać w Rainbow Springs – wśród naturalnych stawów i rodzimych paproci drzewiastych. Zobaczyć tam można również najsłynniejszego endemicznego ptaka Nowej Zelandii – kiwi. Ten nadzwyczaj osobliwy, prowadzący nocny tryb życia i zagrożony wyginięciem ptak bez skrzydeł – ale za to z wąsami i piórami przypominającymi sierść – urósł do rangi symbolu kraju. Do tego stopnia, że Nowozelandczycy sami siebie nazywają Kiwi.

Pod wulkanem

Zanim przekroczymy granicę półpustynnego terenu Parku Narodowego Tongariro, zbaczamy trochę z drogi, aby nasycić wzrok soczystą zielenią spowijającą niezliczone bezludne wzniesienia. Praktycznie każdy zakręt drogi otwiera zachwycające perspektywy. Jak gdyby natura specjalnie robiła wszystko, aby zauroczyć przybyszów. Na bezkresnych pastwiskach pasą się tysiące owiec, bydła i jeleni. Całość „upstrzona” jest maleńkimi jeziorkami i rwącymi potokami.
Fot. D. RomanowskaPo kilkunastu kilometrach intensywnej zieleni paleta barw przechodzi w odcienie szarości. Powodem tej zmiany jest zarówno bezpośrednia bliskość rozciągającego się na półpustynnych terenach Parku Narodowego Tongariro, jak i lekkie załamanie pogody. Niebo zasnuły chmury, przykrywając także znaczną część aktywnego wulkanu Tongariro, w efekcie czego widzimy tylko jego podstawę. Niektórzy są niepocieszeni, że nie mogą się delektować widokiem wulkanu w pełnej krasie. Dla mnie złowrogie stożki przykryte czapą z chmur zyskują zupełnie magiczny wymiar. No i naturalnie cieszę się, że jednak nie pada, bo same chmury przecież mogą dodać scenerii uroku, ale w duecie z deszczem – niekoniecznie.
Na szczęście jesteśmy w Nowej Zelandii, gdzie wiatry pojawiają się nagle, nie wiadomo skąd, i podobnie nagle cichną. Jeszcze dobrze nie opuściliśmy terenu parku, kiedy potężny powiew skutecznie przegonił chmurzyska, dlatego jezioro Taupo możemy podziwiać już bez przeszkód.
Taupo, największe jezioro Nowej Zelandii, uformowane w wyniku występujących w ciągu wielu tysięcy lat wulkanicznych eksplozji, jest najsłynniejszym na świecie miejscem połowów pstrąga tęczowego. Wypływa z niego najdłuższa rzeka kraju – Waikato. W odległości kilku kilometrów od jeziora płynąca wąskim wąwozem rzeka z całą siłą rzuca się w dół 12-metrowego uskoku tworząc malowniczy wodospad Huka. W słońcu strumienie lodowato zimnej wody mienią się niewiarygodnymi odcieniami turkusu.

Diabelskie kotły

Udając się na północ, w stronę miasteczka Rotorua, w pewnym momencie nie da się zignorować wyraźnie atakującej nozdrza woni siarkowodoru, unoszącej się znad obszarów aktywności geotermalnej. Zapach kojarzony z wonią zgniłych jaj rozprzestrzenia się po całym terenie. Podobno można się do niego przyzwyczaić po kilku minutach, ale mnie jakoś się nie udało. Upiorny smród prześladował mnie do momentu opuszczenia okolic miasteczka.
Fot. D. RomanowskaW duecie z „niebiańskim” zapachem występują mgły; to parują gorące źródła, które wraz z wrzącymi sadzawkami, bulgoczącymi błotami i gejzerami stanowią jedną z głównych atrakcji Wyspy Północnej. Prawie każdy gejzer i każde źródło ma własne imię i ciekawą historię. Przechadzając się między tymi cudami natury i odkrywając dla siebie spowity oparami, odrealniony krajobraz, odnosi się nieodparte wrażenie, że to Matka Ziemia wydaje z siebie złowrogie pomruki.
Ostatnim przystankiem w podróży po Nowej Zelandii jest Auckland, największe miasto kraju i jego poprzednia stolica. Położone na rozlicznych pagórkach, najpiękniej prezentuje się oglądane znad zarosłego trawą krateru wznoszącego się nad miastem wulkanu. Ale prawda jest taka, że do Nowej Zelandii nie przyjeżdża się, aby zwiedzać miasta. Tutaj dzika, nieskażona przyroda daje spektakl niemający sobie równych. I jego podziwianiu należy się oddać, odwiedzając ten niewielki, pełen cudów natury archipelag na Oceanie Spokojnym.

O kuchni nowozelandzkiej czytaj na: Uczta w Krainie Kiwi, a o nowozelandzkich winach w zakładce Nowa Zelandia.