Znać się na winie

Intryguje mnie kwestia winoznawstwa i winnej erudycji. Intryguje, a właściwie deprymuje, bo wiem, że się nigdy na winie nie poznam, a jednocześnie je uwielbiam.

Miłośnik ze mnie, ale nie koneser, wielbiciel, ale nie znawca, entuzjasta i smakosz, ale nie ekspert i profesjonalista. I właściwie nie znam odpowiedzi na pytanie, czy – by cieszyć się winem – trzeba się na nim znać. Bo przecież nie sprawdzę, czy bliższa mi zdecydowanie negatywna odpowiedź nie jest aby atrybutem winnej ignorancji.

Wspominając w swoich Dziennikach postać Karola Szymanowskiego, pisze Iwaszkiewicz, iż ów znakomity kompozytor, pisarz, filozof, erudyta i epikurejczyk „cenił dobrą kuchnię i znał się na winie” (Dzienniki 1911-1955, s. 191). Sam Iwaszkiewicz (do twórczości którego będę jeszcze w moich felietonach powracał) na winie „znał się” również, wypił go niemało, ale – choć wspomina, jak tu i ówdzie się nim raczył – z rzadka tylko przywołuje wrażenia dotyczące smaku, określenia koloru czy nazwy.

W wierszu Do przyjaciela wroga pisze o „kręgu złotym wina”, w Książce o Sycylii wspomina „ulubione moscato di Siracusa” i równie wspaniale wonne moscato di Quisiana. „Co za aromat” – entuzjazmuje się, doceniając (ale czy nie przeceniając aby?) dobroczynny wpływ słońca na słodycz i aromat połyskującego w szklance płynu (Książka o Sycylii, s. 173).

Wspomnienia wielu pisarzy i artystów przekonują, że alkohol był – i wciąż jest – istotnym atrybutem czasu tworzenia i czasu zabawy, nieodłącznym komponentem życia towarzyskiego. „Próbowanie wargami czerwonego wina” zyskiwało w literaturze rangę mistycznego klucza do wszechistnienia i wszechdoznawania natury (wiersz Lechonia Czerwone winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...)).

Wspomniany Iwaszkiewicz, po butelce białego wina („czegoś wspaniałego”) gotów był niemal rzucić się z balkonu hotelowego w Ravello w objęcia ukochanego „piękna ziemi i ludzi” (Dzienniki 1911-1955, s. 391). „To białe wino tak działa!” – wzdycha, i ma rację. Ale czy tak westchnąłby koneser? Czy pierwej nie wspomniałby o szczepie, ukorzenieniu, nasłonecznieniu stoku, temperaturach i glebie? I czy w ogóle – jak Iwaszkiewicz – zdałby się na wybór kelnera?

Ja bym się zdał. Robię to zresztą często i – w moim przekonaniu – dobrze na tym wychodzę, mimo że zdarza mi się czasem przełknąć gorzką pigułkę w postaci kelnerskiego grymasu w odpowiedzi na mój wybór. Uznaję wyższość restauracyjnego specjalisty, który dobrotliwie radzi wstrzymać się ze wskazaniem wina do czasu wyboru jedzenia, później zaś sam rekomenduje to czy owo. Kilka razy gęba mi się rozjaśniła po łyku tak zamówionego wina. I nie było już ważne, że się mało znam.

Wolę więc określenie, że wino lubię. Lubię je, zatem szanuję i nie chcę mu robić krzywdy, łącząc rieslinga z mocno doprawioną wieprzowiną czy marsali z serami. Najbardziej jednak jestem przywiązany do poglądu, że – jak każdy amator wina – mam prawo do poszukiwań i eksperymentowania w wyborach i połączeniach, nawet wbrew znawcom. Tych jednak szanuję, jak owego kelnera z restauracji w toskańskiej Volterrze, który do farfalli z truflami polecił nam głębokie, mocne sangioveseSangiovese to najważniejszą czerwoną odmianą Włoch. Upr..., już nie pamiętam, czy zmieszane z merlotem… Moja żona chciała go wyściskać! To wino tak działa, tym razem czerwone…