Żółw symbolem rozpasania

Skandynawia ma surową, protestancką historię. Religię, która wymaga wyrzeczeń, i klimat sprzyjający umartwieniom. Tak często myślimy, czyż nie?

O ile stereotyp nie zawsze jest prawdziwy, tak Jutlandia z filmu Uczta Babette wydaje się być odpowiedzią na tego typu oczekiwania. Jutlandia drugiej połowy XIX wieku to protestancki raj, a może raczej przedsionek tego raju. W małej wiosce na wybrzeżu pastor zakłada małą wspólnotę religijną. I ten pastor ma dwie córki – Martinę (na cześć Marcina Lutra) i Filipę (noszącą imię po Filipie Melanchtonie, przyjacielu tego pierwszego).

Czy to winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...)?

Fot. ArchiwumŻycie na jutlandzkim wybrzeżu jest skromne, posiłki proste, czas płynie naturalnym rytmem, sztokfisze suszą się na słońcu, a polewkę robi się z suchego chleba. Przy młodych córkach pastora pojawiają się absztyfikanci. Pierwszych odprawia pastor, huzar Lorens Löwenhjelm odchodzi sam, ucałowawszy wcześniej rękę Martiny. Śpiewak Achille Papin zostaje odesłany przez Filipę.
Czas płynie, pastor umiera, wspólnota się przerzedza, starzeje, narastają w niej resentymenty i dojrzewają zapiekłe urazy. Pewnej deszczowej i wietrznej nocy 1855 roku do drzwi sióstr puka zakapturzona postać. To uciekinierka z ogarniętego rewolucją Paryża, Babette Hersant, z listem polecającym od Papina. Jedyne, czego chce, to gotować dla sióstr. Zostaje.
Przychodzi setna rocznica urodzin pastora – a Babette wygrywa na loterii 10 tysięcy franków. Siostry pozwalają jej przygotować prawdziwą, francuską kolację na cześć ojca. Babette udaje się na trwające tydzień zakupy, a siostry ogarnia groza, atakująca na jawie i we śnie.
Przyczynkiem do jej rozwoju jest straszliwy widok i potwierdzająca go odpowiedź. – Czy to jest wino? – pyta Martina. – Tak – odpowiada z dumą Babette. – To Clos de Vougeot, rocznik 1845, ze sklepu Chez Philippe przy Rue Montorgueil – dodaje z uśmiechem. Martina uświadamia sobie, że wpuściła szatana pod bogobojny, purytański dach. Solidarni z nią wyznawcy decydują, że choćby nie wiadomo co pojawiło się na stole – nie skomentują tego w żaden sposób.

Czy warto było?

Tymczasem przygotowania trwają. Na jutlandzkie wybrzeże docierają: kosz z przepiórkami, bryła lodu, tajemnicze skrzynki z napisem „fragile” i budzący najwięcej niepokoju – żółw. Swą obecność na kolacji zapowiada dawny huzar, obecnie generał. Babette podejmie 12 osób. Goście przybywają na francuską kolację niczym na ponurą stypę.
Niewielkie kieliszki towarzyszące zupie żółwiowej okazują się być wypełnione sherry amontillado(hiszp.) typ szlachetnego alkoholizowanego wina (vino genero... (...) – najlepszym, jakie generał Löwenhjelm pijał w życiu, co odnotowuje głośno i z uznaniem. Blinom Demidoff towarzyszy Veuve Clicquot rocznik 1860, co również bezbłędnie rozpoznaje generał-sybaryta. Niestety, jego próby znalezienia zrozumienia dla wyjątkowości tej chwili rozbijają się o mur zdawkowych uwag o pogodzie wygłaszanych z kamiennymi minami przez resztę biesiadników.
Słowom przeczą jednak gesty – wierni coraz chętniej wychylają traktowane początkowo z największą nieufnością kieliszki, do nalanej na końcu wody podchodząc z prawdziwą odrazą.
Fot. ArchiwumA jak wygląda sytuacja przy stole? Policzki różowieją, a dawne urazy zostają wybaczone. Gesty pojednania przeplatają się z prawdziwą kulinarną rozkoszą wyrażaną w uśmiechach i życzliwych gestach. I kiedy na stół wjeżdżają przepiórki, generał już wie: to przepiórki w sarkofagach, a przygotować je mogła tylko jedna osoba – szefowa paryskiej Café Anglais.
Na koniec okazuje się, że Babette wydała wszystkie swoje pieniądze – bo kolacja dla 12 osób w Café Anglais kosztowała właśnie 10 tysięcy franków. Czy warto było? – pytają nie tylko córki pastora, ale i widzowie. – Zrobiłam to nie tylko dla was, ale i dla siebie – odpowiada Babette. – Artysta nigdy nie jest biedakiem – tajemniczo rzuca na koniec.
Bo, proszę Państwa, czasem warto robić coś, co pozornie jest bez wartości.

Uczta Babette
(Babettes gæstebud), prod. Dania, 1987 r., na podstawie powieści Karen Blixen, reż. Gabriel Axel.

Ostatecznie wszystko kończy się, tak jak powinno. Wielkość zostaje doceniona – w sposób dostępny dla doceniających. Wbrew przysłowiu: wilk zostaje syty i owca niepożarta, ciastko zostało zjedzone i niezjedzone. Choć to logicznie niemożliwe – a jednak.
Może kontrola jadłospisu i trybu przyjmowanych posiłków to mądra droga edukacji – obżarty wyznawca nie dość, że gnuśnieje religijnie, to jeszcze traci umiejętność odczuwania prawdziwej kulinarnej przyjemności wskutek permanentnego przekarmienia. I zacierają mu się ostatecznie granice pomiędzy przepiórką w sarkofagu a zupą rybną. Natomiast człowiek, który zna uczucie głodu – bodaj kontrolowanego – będzie miał większe szanse, by uruchomić wyobraźnię podczas posiłku.

Menu do filmu stworzył duński mistrz kuchni Jan Pedersen z restauracji Everdamskroen. W internecie szarobure zdjęcia dań z tradycyjnej kuchni duńskiej skontrastowane są z propozycjami wywiedzionymi z haute cuisine.
Inną duńską restaurację – Noma – najwięksi specjaliści w branży okrzyknęli w 2010 i 2011 roku najlepszą restauracją świata. Najwyżej oceniono m.in. pogardę, z jaką szef kuchni Nomy, René Redzepi, podchodzi do haute cuisine. Żadnych foie gras, oliwy, francuskich kurcząt i włoskich trufli. Stawia na dzikie nordyckie zioła, pędy sosny, lokalne jagody, islandzki twaróg i atlantyckie wodorosty.
A na stole jest pięknie. Tyle że René musiał od czego wyjść, by potem móc się przeciw temu zbuntować…