Z Markiem Niedźwieckim o fascynacjach, marzeniach i uzależnieniach, czyli o muzyce, radiu, winie, Australii, rozmawia Agnieszka Lasota-Wojnicka
AGNIESZKA LASOTA-WOJNICKA: Dzień dobry, Panie Marku.
MAREK NIEDŹWIECKI: Dzień dobry.
Pytanie zasadnicze brzmi: pierwsza była muzyka czy radio?
To się chyba pojawiło jednocześnie. To było takie sprzężenie zwrotne w latach 60. W domu zawsze grało radio, nie było jeszcze telewizji. Siostra zwracała uwagę na to, co leci w radiu, mnie było wszystko jedno. Ona była zakochana w Presleyu, a ja sobie wymyśliłem, że wolę Cliffa Richarda. I tak się trochę sprzeczaliśmy. Chyba niedługo po tym, mając kilkanaście lat, zacząłem świadomie słuchać Jedynki i audycji “Popołudnie z młodością”. To był program dla młodzieży, ja mieszkałem w małym miasteczku i radio było prawdziwym oknem na świat.
Pod koniec lat 60. byłem już bardzo zainteresowany i muzyką, i radiem. Wtedy wymyśliłem sobie, że gdy dorosnę, będę pracował w radiu i robił listę przebojów. Ale to były takie marzenia małego dziecka z rodzaju zostać miss świata albo strażakiem. Nierealne niby, ale ja powoli zacząłem je realizować. Wybierając wydział budownictwa na Politechnice Łódzkiej, kierowałem się tym, że było tam radio studenckie. W 1978 roku wygrałem konkurs na spikera w łódzkiej rozgłośni Polskiego Radia. 1 maja miałem swój pierwszy dyżur spikerski. To było dla mnie bardzo ważne. Bo choć nie była to Trójka ani Jedynka, było to jednak Polskie Radio. Prawdziwe radio, nie studenckie.
Zakontraktowano niejako wtedy Pana z łódzkiej rozgłośni PR do warszawskiej po to, by robił Pan Listę Przebojów Programu III. Pierwsze notowanie miało miejsce 24 kwietnia 1982 roku, czyli Lista ma już ponad 29 lat. Pan ją prowadził ponad 26 lat, z przerwą na inne radio. Słuchał Pan Listy, gdy nie było Pana w Trójce przez ponad dwa lata?
Tak.
Piotr Baron godnie Pana zastępował?
Piotr miał w ogóle ogromne opory, czy przejmować Listę po mnie, czy może zakończyć ją wtedy. Ja sam mu doradziłem, że to dobry pomysł, by on ją teraz prowadził, dlatego że był moim naturalnym zastępcą. Najczęściej ze wszystkich kolegów prowadził Listę, gdy mnie nie było w radiu.
Pamiętam, że gdy żegnał się Pan z Trójką na antenie 31 lipca 2007 roku podczas audycji u Piotra Barona, on powiedział, że czuje, iż ten stan nie będzie trwał zawsze…
Że idę do wojska na 2 lata i potem wrócę. Tak… Cóż, sytuacja była mało komfortowa dla mnie, więc postanowiłem coś zmienić w swoim życiu. Ale wciąż miałem świadomość, że Trójka to jest moje miejsce, że tutaj się wraca jak do domu. Te wszystkie kartony, w których zostawiłem swoje rzeczy, czekały tu na mnie. Część mojej bogatej kolekcji płytowej też tam została na te 2,5 roku. Podświadomie ciągle myślałem, że to moje miejsce.
Wiele osób obraziło się na Pana, że po ćwierćwieczu w Trójce odszedł Pan do innego radia.
Tak. I ja nie spodziewałem się, że to odbędzie się w taki sposób! Myślałem, że w końcu to jest moje życie i mogę decydować, co mam w nim robić. Ale otrzymywałem listy: „Jak pan mógł nas zostawić? Przez tyle lat byliśmy pana słuchaczami, a pan teraz się odwraca na pięcie i odchodzi”. Ja tego tak nie postrzegałem. Być może gdybym miał tę świadomość, to zagryzłbym zęby i został.
Dowiedział się Pan, że jest Pan własnością publiczną.
Tak! Mam swoje życie i to, co robię, jest moje. Ale kiedy pojawiam się na antenie, jestem ICH, czyli słuchaczy. Taka jest prawda.
Zdarzało się, że słuchaczki zakochiwały się w Pana głosie?
Oj tak… Szczególnie gdy zacząłem w latach 80. czytać na antenie wiersze Haliny Poświatowskiej. Już chyba to, że erotyki, które napisała kobieta, czytał facet, tworzyło pewien dysonans. Starałem się o odpowiedni ich wybór, a jako muzyczną oprawę najczęściej dobierałem klasykę rocka. I fantastycznie mi się to grało w soboty wieczorem od 23.00 do 2.00. Dostawałem wtedy wiele fajnych dowodów sympatii – że bardzo dobrze się tego słucha. Ale dostałem też taki telegram: „Zrozumiałam. Przyjeżdżam. Czekaj na mnie na dworcu o 23.15”. To mi dało do myślenia. Stwierdziłem, że nie wolno przekraczać pewnej niepisanej granicy, która jest między nadawcą a słuchaczem. Bo gdy ja mówiłem wiersz, w którym zawarte były słowa: „Kocham cię. Naprawdę. Bardzo” – to, co ta słuchaczka po drugiej stronie myślała? „Boże! No, kocha mnie! Jadę do niego!”.
To się zdarza do dzisiaj. Mam teraz taką słuchaczkę w Niemczech, która już prawie jest spakowana, żeby do mnie przyjechać. Teraz jest łatwiej, bo mogę do niej napisać maila: „Za dużo sobie pani wyobraziła, nie o to chodziło”. Miałem też słuchaczkę z Gdańsku, która nawet paczki do mnie wysyłała i dołączała do nich liściki typu: „Czekolada jest dla ciebie łasuchu, bielizna dla mnie na zmianę, jak przyjadę. A te okulary, żebyś naprawił, bo nie mogę sobie z nimi poradzić”. Odsyłałem te paczki.
To wszystko dowodzi, że radio jest teatrem wyobraźni o niezwykłym oddziaływaniu na podświadomość słuchacza. Opowiadałem niedawno z okazji 49. urodzin Trójki, co przytrafiło mi się kiedyś tuż po wyjściu z radia. Podszedł do mnie szybkim krokiem słuchacz, młody człowiek, chyba 20-letni. Pomyślałem, że pewnie chce zapytać, jak dojechać do Łazienek. A on do mnie: „Dlaczego pan mnie podsłuchuje przez radio?”. Odpowiadam pytaniem: „Jak to podsłuchuję?”. A on: „Pan wszystko widzi, co ja robię, i komentuje to na antenie”. Zbaraniałem i do dziś nie wiem, dlaczego go wtedy spytałem: „A gdzie pan mieszka?”. On mówi: „Na Ochocie”. A ja na to: „Na Ochocie nie podsłuchujemy”. Wtedy odwrócił się na pięcie i odszedł. Wsiadłem do samochodu, dojechałem do Łazienek, ale musiałem się na chwilę zatrzymać i pochodzić, żeby się uspokoić. Takie rzeczy się zdarzały. Ale na szczęście – w ciągu tych 30 lat – takich zdarzeń było może kilkanaście.
A jakie były dla Pana najważniejsze momenty w pracy w radiu?
Było ich wiele. Najważniejszą chwilą w życiu była dla mnie ta, kiedy usiadłem tutaj, w studiu na Myśliwieckiej po raz pierwszy, i spełniło się moje największe marzenie, gdy byłem nastolatkiem: będę pracował w radiu i robił listę przebojów.
Ważnym momentem dla mnie jako dziennikarza czy prezentera było tysięczne wydanie Listy Przebojów 10 lat temu. Zrozumiałem wtedy pewne rzeczy. Zadawano mi pytania, czy czuję się odpowiedzialny za muzyczne wychowanie pokolenia? A ja nigdy nie postrzegałem tego w ten sposób, że jestem kimś ważnym, że muszę ludzi nauczyć słuchać muzyki. Miałem poczucie, że jestem jednym z wielu prezenterów, którzy w stacjach radiowych wykonują swoją robotę. Ale wtedy, podczas 1000. wydania coś pękło. Pojąłem, że to, co robię, ma większe znaczenie, niż mi się wydaje. Tego dnia byłem człowiekiem mediów: pojawiłem się w „Wiadomościach”, „Faktach”, „Monitorze Wiadomości”. Wszystkie telewizje przyjechały na Myśliwiecką, by nagrać materiał. To było niesamowite!
A skąd się wzięła fascynacja Australią?
Australia pojawiła się już w latach 70., kiedy korespondowałem podczas studiów m.in. z Lucią, która przysłała mi misia koalę i płytę zespołu Sherbet z ich największymi przebojami. Takie były wtedy czasy, że płyty się zdobywało, a nie kupowało. O Australii myślałem wtedy, że to jest takie miejsce, do którego nigdy nie dotrę. W 1995 roku dostałem propozycję z Australii, by pojechać tam na miesiąc i w czterech miastach (Perth, Adelajda, Melbourne, Sydney) zrobić spotkania autorskie czy też dyskoteki. Od tamtej pory byłem tam 11 razy! Później jeździłem już nie tylko do Polonii. I za każdym razem z coraz lepszym aparatem fotograficznym.
Ale co tam jest takiego fascynującego?
Nie wiem. Pierwszy raz, kiedy przyleciałem do Australii i wysiadłem na lotnisku w Perth, odniosłem wrażenie, że niebo jest znacznie wyżej. A może wynikało to z większej przezroczystości powietrza? Poza tym w Polsce była wtedy zima, a w zachodniej Australii środek lata i 30 stopni! Była piękna pogoda i cudowna przyroda. Myślę, że to właśnie przyroda zafascynowała mnie na początku. Zaraz potem odkryłem winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...), którego wcześniej nie byłem fanem.
Poza tym po Australii łatwo się podróżuje, ludzie są fajni, mam tam świetnych znajomych. I dlatego wciąż tam wracam. Podróż jest niezbyt przyjemna – ponad 20 godzin lotu. Gdy wracam, to obiecuję sobie, że to był ostatni raz, bo to koszmar. Po czym po dwóch latach zapominam i lecę znowu. To już chyba uzależnienie. Zawsze odkrywam tam coś nowego, ale lubię też wracać do miejsc, które lubię.
Nową Zelandię też Pan lubi?
Nowa Zelandia jest piękna! Byłem tam trzy razy. Jest bardziej europejska niż Australia, jeśli chodzi o klimat, i bardziej zielona. Ale ci, którzy mieszkają w Nowej Zelandii, twierdzą, że można tam umrzeć z nudów. Ale ja lubię się czasami nudzić. Te wszystkie moje wyprawy nigdy nie były nudne w takim sensie.
Nie tak dawno odkryłem też, że Nowa Zelandia robi wspaniałe wina białe, np. Oyster Bay Chardonnayfrancuska odmian białych winogron, jedna z najbardziej rozp... z Marlborough albo sauvignon blancjedna z najbardziej rozpowszechnionych na świecie białych ... czy rieslingbiała odmiana winogron uważana za jedną z najlepszych i n.... To jest absolutny top, jeśli chodzi o wina białe. Dzięki temu, że w Nowej Zelandii jest zimniej, są lepsi właśnie w winach białych.
Ale to wino australijskie było dla Pana objawieniem?
Tak. Wcześniej wino kojarzyło mi się z bułgarskim rieslingiem lub chardonnay pod postacią wina Sophia, które rzadko piłem podczas studiów – wtedy chodziliśmy raczej na piwo. W Australii odkryłem, że wino może mieć słodycz w tym „drugim smakowaniu”, dlatego moim ulubionym szczepem jest shirazfrancuska odmiana czerwonych winogron uprawianych głównie .... Mam też swoje ulubione miejsca, gdzie wina, które lubię, są absolutnie najlepsze. To na przykład McLaren Vale w Barossa Valleyregion winiarski Południowej Australii.Powierzchnia upraw ... (...) – tam jest Jacob’s Creek, który odwiedziłem. Nie mogę powiedzieć, że znam się na winie, ale umiem odróżnić smaki, zapachy, jedne mi pasują bardziej, inne mniej. I z całego Nowego Światapopularne, zbiorcze określenie pozaeuropejskich państw win... to właśnie Australia pasuje mi najbardziej.
Czyli jednak shiraz, a nie syrahfrancuska odmiana czerwonych winogron uprawianych głównie ...?
Tak. Oni tam w Australii mają to szczęście, że wino jest po prostu całym słońcem. I to słońce czuje się w winie! Czy jest to chardonnay, czy shiraz – czuje się słodycz w aftertaste, a to właśnie lubię najbardziej. Nie lubię mocno wytrawnych win i dlatego nie jestem fanem win francuskich czy włoskich.
Wspominał Pan o Jacob’s Creek. A czy odwiedzał Pan również inne winiarnie?
Tak, wielokrotnie. Podróżowaliśmy ze znajomymi w zachodniej Australii po Margaret River – to takie zagłębie winiarskie w tamtej części kontynentu, gdzie na obszarze zbliżonym do jednego województwa w Polsce jest ponad sto winiarni. Odwiedziliśmy 15 czy 20. To są piękne miejsca, cudownie położone. Jest restauracja, hotel, można przenocować niedaleko winnicy. Żyć, nie umierać! Można jeździć od winiarni do winiarni i spędzić tam parę tygodni, miesięcy albo nawet całe życie.
Odwiedzałem też winiarnie w okolicach Sydney. I oczywiście w Południowej Australii – w Barossa Valley – tam są najpiękniejsze i najwspanialsze miejsca. Dotarłem też tam, gdzie – to jest moje zdanie – produkuje się najlepsze wino na świecie. To jest shiraz z małej wytwórni w McLaren Vale, która nazywa się Possums Vineyard. Prowadzi ją starszy, chyba 80-letni człowiek. Robi to wino dla własnej przyjemności i nie można go kupić w żadnym sklepie, tylko u niego lub w małych sklepach, które się nazywają Get Wines Direct. To budynki wielkości naszego radia na Myśliwieckiej, a w środku – tylko wino! Zawsze jest otwartych około 30 butelek, można sobie nalać, spróbować, oczywiście można też wypluć, ale po co? Po takim testowaniu mój kolega zarzuca sobie mnie na plecy i odwozi do domu. Oczywiście żartuję. Piję w małych ilościach, ale nie wypluwam. Po to przecież pije się wino. W tamtym sklepie odkryłem właśnie wina Possums i Gotham również produkowane w McLaren Vale. Czasem nawet myślę, że życie jest shirazem…
Inwestuje Pan w wino?
W ciemno kupuję wspomniane już wina Possums i Gotham, bo wiem, że warto. Ten Possums, który piłem, to były roczniki 2003 i 2004. Rozmawiałem potem z enologiem z Jacob’s Creek, który mi powiedział, że sam kupił sporo butelek z tych roczników, bo za kilka lat będą warte majątek albo w ogóle nie będzie można ich kupić. Lepiej więc inwestować w wino i trzymać u siebie na własne potrzeby. Ja mam w swojej lodóweczce chyba z 50 butelek. Czasem trzymam je za długo i gdy otwieram wino, to czuję, że nie ma już tego określonego smaku. Wiem, że przedobrzyłem. Mam taki shiraz z 2001 roku, który muszę wypić szybko, bo ostatnia butelkatyp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... miała już troszkę smak korka. Ale trzymam dwie butelkityp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... Possumsa z 2003 roku na jakąś specjalną okazję, może jeszcze rok wytrzymam.
Właśnie Possumsa otwiera Pan, by świętować z przyjaciółmi?
Często. Ale staram się je pić w towarzystwie ludzi, którzy również interesują się winem. Szkoda byłoby mi je pić z kolegami, którym jest wszystko jedno. Chcę, żeby takie wino przynosiło radość, a nie żebyśmy wypili po kieliszku i rozeszli się.
W Indiach również Pan był.
Tak, dwukrotnie. W 1984 i ’86. I wybieram się tam w tym roku. Indie mnie zafascynowały być może dlatego, że to były takie czasy, kiedy nigdzie się nie wyjeżdżało, a my dostaliśmy paszporty i mogliśmy pojechać ze znajomymi. Wsiąkłem wtedy w te Indie. Napisałem potem nawet felieton zatytułowany W poprzednim wcieleniu byłem Hindusem. Miałem nieodparte wrażenie, zwłaszcza w mniej „turystycznych” miejscach, że jestem u siebie, że musiałem tam kiedyś być. A potem w latach 90. w Stanach pewna wróżbitka mi powiedziała, że to jest moje siódme wcielenie, a w drugim wcieleniu byłem Hindusem. Może przeczytała mój felieton?
Przywiezie Pan z Indii znów czekoladową herbatę i przyprawy?
Fascynacja czekoladową herbatą już mi trochę minęła. Jest tak, że fascynacja pewnymi rzeczami i smakami po jakimś czasie mija. Kiedyś nie jadłem oliwek, ryb, ale teraz to się zmieniło. Kiedyś byłem „słodki maciek”, a teraz czekolady mogę nie jeść przez rok i nic się nie dzieje. Upodobania się zmieniają.
Ale do herbaty czekoladowej muszę wrócić. Ona wcale nie smakuje jak czekolada. W smaku jest tytoniowa. Czarna, ciemna, lekko niepokojąca. Pamiętam, że zawsze przynosiłem ją do radia na swoje imieniny czy urodziny i to był przebój sezonu: herbata czekoladowa i śliwki w czekoladzie. Dobrze się razem komponowały.
A o czym marzy Marek Niedźwiecki?
O świętym spokoju. Nie mam marzeń długoterminowych. Wyznaczam sobie marzenia na najbliższy czas, powiedzmy na rok. Lubię żyć zwyczajnym, normalnym, szarym życiem. Cieszy mnie dzień, kiedy nic nie muszę i dzieją się zwykłe rzeczy: idę na bazarek, czytam książkę, słucham ulubionej płyty, otwieram dobre wino. Teraz moim marzeniem są Indie.
A co jest najważniejsze w życiu?
(cisza) To jest trudne pytanie. Dla mnie najważniejsze w życiu jest… życie. Normalne życie. Radość z każdego dnia, z małych sukcesów. A muzyka i radio są bardzo blisko. Pierwsza rzecz, którą robię po przebudzeniu, to włączam radio, dopiero potem komputer. A ostatnia rzecz, jaką robię przed zaśnięciem – to wyłączam radio. Czyli radio jest najważniejsze. Ale ono tak się zrosło z moim życiem, że właściwie nim jest, więc odpowiedź na to pytanie brzmi: życie.
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że nie wierzy w życie pozaradiowe.
Tak. To prawda. Gdybym nie pracował w radiu, toby mnie nie było.
Marek Niedźwiecki
Dziennikarz radiowy, twórca i długoletni prezenter Listy Przebojów Programu III Polskiego Radia. Zakochany w Australii i jej winach.