W obliczu bezlitośnie postępującej mechanizacji naszego świata, utraty wartości jednostki, unifikacji masy ludzkiej, marzy mi się powrót do natury.
Pierwszy kęs – brzeżna warstwa – chrupiąca, doprowadzona na rozpalonym grillu do stanu karmelu, a smakiem zbliżona do rumianej, prawie przypalonej skórki chleba z domowego pieca. Chrzęszcząca w zębach sól gruboziarnista i piekący w język młotkowany pieprz. To dopiero wstęp. To tak, jakbym dopiero co zapoznawał się z arcydziełem. Przyglądał mu się, próbował przewidzieć zagadkę kryjącą się pod ową ciemnobrunatną przypaloną warstwą. To moja pierwsza próba czytana. Tak zwana stolikowa analiza świata natury, w który za pomocą noża i widelca łapczywie wtargnąłem. Powoli i ostrożnie. Można coś w pośpiechu przegapić, a to coś bezpowrotnie umknie, przepadnie niezauważonym, nieposmakowanym i niedocenionym w otchłani soków trawiennych. Zabierając ze sobą skrywaną tajemnicę, pełną przeczuć i oczekiwań, które podpowiadają wyobraźnia i wrodzona potrzeba idealizowania. Czy owe oczekiwania się spełnią? Czy czas już na kolejną odsłonę? By oczyścić duszę – duszę, której obecną siedzibą są usta moje. Zastosuję starą zasadę Japończyków. Oni bowiem, spożywając surowe ryby, każdy kolejny kęs przegryzali marynowanym imbirem. Chcieli w ten sposób niejako zrestartować kubki smakowe, a przy okazji zabezpieczyć układ trawienny przed nieproszonymi drobnoustrojami, które w tamtym klimacie lubiły zamieszkać w surowym rybim mięsie. I tak na zero przystąpić do degustacji kolejnej porcji – zresztą niezwykle prostej, w dobrym tego słowa znaczeniu – ryby zawiniętej w ryż i glon. Wracam do kawałka mojej wołowiny przedzielonej kością w kształcie litery „T”. A restart mój i podejście obiektywne, pełne nie wiedzy, ale wiary i nadziei, do kolejnego kęsa spowoduję łykiem wina czerwonego (riojahiszp. czer. DOCa z regionu Rioja, prod. z wszystkich czerw.... (...) Mirto). Zagłębiam się dalej więc. Widelec przynosi kolejne odkrycie. Pokonuje drogę około trzydziestocentymetrową między talerzem a odbiorcą. Niesie darowiznę przygotowaną przez współpracownika nieodłącznego swego, ostrego gościa… Noża, który rozpłatał kolejną warstwę tajemnic, szykując niespodziankę, jakiej życzyłbym każdemu miłośnikowi doznań pierwotnych. Wilgotny kąsek lekko krwistej, absolutnie nie krwawej wołowiny! Boska ambrozja! Podana przez trójzębnego, przybyłego z ogrodu Hesperyd gołębia, Zeusowi. Zeusowi dryfującemu w zawiesinie chmur aromatu natury – odrobiny pieprzu, dymu i wina. Kolejny kęs. On potwierdza prawdę przeżycia poprzedniego. Jednak brak mi wiary w prawdziwość tak górnolotnych doznań. Niezbędny więc restart (Mirto), by obiektywnie przekonać się o prawdzie smaku; racji, jaką podaje mi delikatnie tylko przetworzona natura – raptem przypalona. Trójzębny gołąb wraca do gniazda, spotyka się ze swoim nieodłącznym ostrym gościem. Przekazuje mu wieści o sukcesie misji. Próba czytana przenosi się już na scenę. To najbardziej podniecający etap. To, co w dużej części było w sferze intuicji, przeradza się w real. Już pewnym jest, że marzenie ma się teraz zmaterializować. Najprostsze staje się najszlachetniejszym. Dzieło sztuki. Jeden czysty sygnał otwiera tysiące kanałów i skojarzeń. Niczym niezakłócony przekaz daje szanse na własne interpretacje. Pora na liść sałaty z oliwą i czosnkiem. Taki papieros w bufecie, w przerwie podczas próby. Lekki wir w głowie. Powrót. Gniazdo gołębie już pustoszeje. Deser? Ha! Deser był. Toż to sama ambrozja właśnie była deserem! Bosko! Rola dojrzała. Jestem Zeusem.