Vinopisanie (credo)

Gdy zdradzam niektórym znajomym, że piszę felietony dla pisma zajmującego się winem, dostrzegam niekiedy na ich twarzach wyraz niezdecydowania rozpiętego między podziwem i politowaniem.

Uznanie dla znawstwa wspartego na przypisywanym mi doświadczeniu sąsiaduje wówczas ze współczuciem dla jeszcze jednej ludzkiej fanaberii, która pretensjonalnie narusza zdroworozsądkową, życiową wersję zasady decorum – wzniośle o sprawach poważnych, beztrosko i lekko o bagatelnych. Gdzież jednak na tej palecie spraw jest miejsce dla wina?

Mam na ten temat swoją tezę, choć nie tyle ona moja, co przeze mnie skwapliwie afirmowana. W kwestii wina i jego znaczenia dla ludzkiej egzystencji jestem wyznawcą starożytnego poglądu, że miły ten trunek rozwesela nam serce i radość niesie (patrz: Psalm 104; Iliada, pieśń III, w. 246 i nast.), a więc jest ważny i stoi po jasnej stronie życia.

Dodać należy, że psalmista chwali tak jeno „dobre wino”, ale to się rozumie samo przez się i biblijny epitet biorę w istocie za pleonazm. Rzeczona „radość” to jednak nie zwykła uciecha czy wesołkowatość, gdyż serca dotyczy, w nim się rozlewa i z niego na wszystkie członki płynie.
Serce zaś w tradycji kultury to w istocie synonim człowieczeństwa i jego centrum – ten punkt, który najpełniej lokalizują dwie współrzędne: dobroć i prostota. I z tych współrzędnych wywodzę to, jak winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) traktuję i jak o nim piszę.

Przede wszystkim piję wino tyleż dla niego samego, co dla życia. Dla bliskości, dla rozmowy, dla nadziei („Z wina dobra myśl roście” – pisał J. Kochanowski), dla namysłu, dla czucia. I oczywiście dla smaku – smaku wina, ale i życia. Ten pierwszy nasyca i wzmacnia ten drugi. Ten drugi zdaje mi się ukoronowaniem, zwieńczeniem pierwszego oraz wielu innych smaków, stawiam go zatem wyżej.
Dlatego nie gustuję w pełnym skupienia czytaniu – i stronię od podniecanego emfazą pisania – o nutach, teksturach, połyskach, posmakach, choć przecie od tego całkiem uciec się nie da. Zamiast ciężkich od nawału metafor prób studiowania smaku doświadczanego na języku i na podniebieniu, wolę barwne, rabelais’owskie opisy oddziaływania wina w sercu i w głowie.

Wyżej niż poznawanie zalecanych konfiguracji gatunków win z odpowiednimi kieliszkami i potrawami, cenię czytelnicze i zmysłowe doznawanie różnorodnych kompozycji wina i dysputy, wina i gadania, wina i miłości, flirtowania, podróżowania, czytania, dumania, pisania… Może zresztą moja postawa bierze się z osobniczego, boleśnie odczuwanego ograniczenia w dziedzinie odróżniania smaków i ich niuansów oraz wiedzionego inwencją wyrażania tychże w słowie mówionym i pisanym.

Na zawsze zapamiętam jedną z wielu wizyt w mym ulubionym sklepie z kawą, gdym po raz kolejny poprosił o 20 deko ziaren tego gatunku, z którego od lat przyrządzam aromatyczny napój poranny. Powodowany dumą smakosza, który potrafi rozróżnić i opisać smak ulubionego napoju, zwierzyłem się z tego uczucia kompetentnemu subiektowi, memu stałemu rozmówcy na tematy kawowe. Poproszony o krótką charakterystykę kompozycji smakowej ulubionego napoju, rzekłem:
– Wie pan, przypomina mi smak piasku pustyni przewianego wiatrem czy też smak ziemi wyschłej od żaru słońca i wichru.
Ekspedient popatrzył na mnie ze współczuciem i zaklejając torebeczkę z ziarnami, wyjaśnił chłodno:
– Nie, proszę pana. Skruszały bażant.

Nie muszę chyba opisywać bezmiaru mojego wstydu… Tak palnąć, tak się pomylić, tak się rąbnąć! Z drugiej strony resztki dopiero co wykształconej tożsamości buntowały się: Dlaczego, dlaczego sam nie mogę poetycznie i celnie wyrazić smaku ulubionej kawy…?! Dlaczego bażant, a nie piasek?!
Nauczony doświadczeniem i wiedziony wzmożoną ostrożnością porzuciłem opisowe nastawienie do gamy smakowej artykułów spożywczych. A zamiast pisać o tym, co i jak człowiek robi z winem, będę pisał o tym, co wino robi z człowiekiem.