Winne wtajemniczenie

Jak na pierwszy felieton przystało, zacznę ab ovo. Otóż owo winne wtajemniczenie dokonało się w mym życiu dość późno, gdym już dawno mleko spod nosa starł, a usta swe moczył w – o zgrozo! – czym popadło.

Był rok 1992 i świeżo odzyskana wolność rozsadzała pierś, mąciła umysł i gnała w świeżo otwarty świat.

Pensja młodego nauczyciela, którą wtedy pobierałem, skutecznie chłodziła zapał wędrowniczy, ale w połączeniu z gażą za dorywcze zajęcia pozaszkolne pozwoliła na tygodniowy wypad do Wiecznego Miasta. Zaprzyjaźniony duchowny ulokował mnie i mą żonę we freskami zdobionej komnatce XVI-wiecznego pałacu, w którym rezydowało jedno z szacownych zgromadzeń zakonnych. Tam, pod krzyżowym sklepieniem refektarza, poznałem winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) i zrozumiałem, dlaczego po włosku vino(wł.) wino.. i vita brzmią tak podobnie.

Byliśmy w owym miejscu jednymi z kilku „cywili” pośród licznej i zróżnicowanej etnicznie braci zakonnej. W czas obiadu długie stoły uginały się pod smakowitym jadłem warzonym przez polskie zakonnice, zaś między półmiskami malowniczo pełniły wartę butelkityp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... wody i różowego wina. Towarzystwo przy stole zmieniało się niemal codziennie: a to wpadł przejazdem arcybiskup z Australii, a to rzucił kontrolne spojrzenie generał zgromadzenia, a to ktoś z otoczenia papieża dzielił się świeżymi nowinami. Rozmową czarował ksiądz doktor niemal już habilitowany z historii wczesnego Kościoła czy proboszcz polskiej parafii z Nowej Zelandii, któremu metalowcy mogliby pozazdrościć łańcuchów i glanów. Zrazu zdawało mi się, że wpływ rześkiego rosato objawia się jedynie w różowiejących obliczach biesiadników i mojej niestosownej ociężałości winnego żółtodzioba. Rychło jednak dostrzegłem wśród obiadujących swoisty zwrot narratywistyczny – barwne opowieści poczynały krążyć nad stołami, roznosiły się po całym refektarzu, ulatywały przez otwarte okna i loggie. Rytuał powtarzał się w porze kolacji – wówczas zacni członkowie zgromadzenia zaludniali chłodny o tej porze, rozległy taras, a sączone z wolna ze szklanek rosso bratało wszystkich, także i tych, których ani ojcem, ani bratem zwykle się nie tytułuje. To właśnie w czas owych rzymskich popołudni i wieczorów wino straciło dla mnie walor napoju wyskokowego, a stało się trunkiem w pełni tego słowa wyjątkowym i nobilitowanym, ujawniło mi bowiem swą archetypiczną rolę atrybutu rozmów i opowieści. I to jakich! Choćby tej soczystej relacji polsko-nowozelandzkiego proboszcza o posturze Demisa Roussosa i skórze wilka morskiego o tym, jak na swoim harleyu przemierzał południe USA. Albo gorącej dysputy o tym, o co właściwie chodzi w szóstym przykazaniu. Samo życie, może nie dolce(wł.) słodki.., ale bella vita, vita humana…

Późniejsze wielokrotne powroty do Włoch potwierdziły tę obserwację – wino nie tyle się pije, z winem się żyje. Najpyszniejszych dań i najsmakowitszych win kosztowałem w rozgadanych, rojnych trattoriach z papierowymi serwetami i szklanicami z grubego szkła na drewnianych stołach, wokół których toczyły się zażarte dysputy, leniwe gadania, miłosne dialogi. Sam napój był dla nich genialnym pretekstem. Dlatego nie lubię napuszonej winnej celebry i związanej z nią nowomowy. Naukę tę wyniosłem z wypełnionych XVI-wiecznym chłodem klasztornych pomieszczeń. Są bowiem miejsca, gdzie vino i vita łączą się w najwyższym z porządków…