Lubię bazary, jarmarki, targowiska. I to zarówno w krajach egzotycznych, jak Sri Lanka, Maroko, Chile, jak i w europejskich – we Francji, Włoszech, Hiszpanii.
Wszystkie wabią mnie swoim kolorytem, zapachem i gwarem. Ze wszystkich też mam fantastyczne wspomnienia.
Największy bazar, na którym byłem, jest w Santiago de Chile. Pierwsza wizyta ograniczyła się wyłącznie do części z wyrobami indiańskimi. Trwała jednak na tyle długo, że zgłodnieliśmy na potęgę. I wówczas zaprowadzono nas do hali rybnej. To, co tam zobaczyłem, przeszło wszelkie moje oczekiwania: tuńczyki o metrowym przekroju, z których steki wycinano narzędziem przypominającym maczetę, węgorze morskie zwane congrio, na widok których ogarnia człowieka przerażenie (choć noblista Pablo Neruda napisał na cześć tej ryby poemat pełen miłości) mijające dopiero wówczas, gdy ryba ta znajduje się już na talerzu, langusty i homary nadnaturalnych wydawałoby się rozmiarów, a także almejas, choritos, cholgas, machas, locos – czyli wszystko to, co mieszka w Pacyfiku i chowa się w muszlach.
Jak poezja (rozumiem doskonale skąd wena u Nerudy – stale bywał na tutejszym bazarze) brzmią nazwy tutejszych ryb: corvina, trucha, sierra, vieja, robalo. I wszystkie doskonale smakują. W hali rybnej zatrzymanie się przy stoisku z owocami morza powoduje natychmiastową reakcję sprzedającego. W ułamku sekundy stawia przed potencjalnym klientem świeżo otwarte muszle różnych gatunków małży, które wdzięcznie wyginają się i prężą, bo szczypie je sok z wyciśniętej cytryny. Nie ma wyjścia – trzeba skrócić męki stworzenia i połknąć je, rozsmakowując się z każdym kęsem. Ten poczęstunek jest bezpłatny.
Gdy po chwili głód mija, można robić zakupy. Ręczę, że każdy kupi więcej, niż potrzebuje. Kupuje się bowiem najpierw oczyma, a dopiero później zastanawia się, czy się przesadziło. Ta myśl jednak dopada zwykle dopiero w momencie opróżniania portfela.
Drugi bazar, w którym jestem zakochany, to targowisko ulokowane pod średniowiecznymi murami Aigues Mortes w Langwedocji. Tak jak Santiago (a także cejlońskie Colombo) kojarzy mi się z nieodłącznym zapachem ryb i owoców morza, tak miasteczko leżące obok słynnych bagien Camargue nieodmiennie w mojej pamięci pachnie lawendą i… kozami.
Najpiękniejszą część bazaru zajmowały bowiem stragany z suszonymi ziołami (lawenda zdominowała tu wszelkie inne aromaty), a tuż obok hodowcy kóz proponowali swoje sery, mleko, koźlęcinę i (cóż za brak delikatności) młode kozy dla amatorów założenia własnego stada.
Choć jednym zdaniem muszę wspomnieć także langwedockich masarzy prezentujących fantastyczne kiełbasy, pszczelarzy z miodami o oszałamiających zapachach, a także handlarzy solą, której różowe piramidy wielkości egipskich zobaczyć można z miejskich murów. Tuż za miastem odparowuje się wodę morską, by zebrać sól o niepowtarzalnym zapachu i smaku.
Te bazarowe wspomnienia ogarnęły mnie po odwiedzeniu kilku naszych nadwiślańskich targowisk. Wszystkie one sprawiają przygnębiające wrażenie. Dominuje na nich bowiem smród gnijących warzyw i odpadków mięsa. Na stoiskach z rybami królują puszki lub wędzone makrele, a w budkach z nabiałem kupić można jaja reklamowane jako wiejskie, których jednakowe zabarwienie skorupek i identyczna wielkość wyraźnie sugeruje, iż pochodzą z obozów koncentracyjnych dla drobiu, czyli wielkich ferm.
Rzeźników z kiełbasami i szynkami własnej produkcji brak. Także piekarzy i cukierników. Pomidory oraz kalafiory też są rodem z giełdy warzywnej, a nie z ogródka czy pola sprzedawcy. Kramy spożywcze są coraz częściej wypierane przez sprzedawców butów i tenisówek produkowanych w Chinach, bielizny pościelowej lub tandetnych zegarków i elektroniki podejrzanego pochodzenia.
Czy to znamionuje koniec bazarów? Coraz częściej słychać, że władze miejskie chcą zlikwidować targowiska. A dla mnie miasto bez jarmarku jest po prostu martwe.