Niestety nie zachował mi się żaden egzemplarz tej listy, a pamięć ludzka jest zawodna. Pamiętam jednak, że otwierało ją słowo „winko”. Na kolejnych miejscach był czasownik „kosztować”. Dziś już nie pamiętam, czy na liście znajdowało się wyrażenie „lampka wina”. Właśnie o tej „lampce wina” wspomniał ostatnio podczas swojego wieczoru autorskiego w Dworze Sieraków Marek Bieńczyk. Okazją do tego było kolejne, uzupełnione wydanie jego legendarnej już książki Kroniki wina. Marek to niekwestionowany guru polskiego pisarstwa o winie. Jest jednym z najbardziej cenionych współczesnych polskich pisarzy, laureatem nagrody Nike, który wiele lat temu pokochał winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) miłością szczerą, nieudawaną i wydaje się – wieczną.
Jednym z wątków ciekawej rozmowy w czasie autorskiego wieczoru było słownictwo używane przy opisywaniu wina. Bieńczyk wspominał, że kiedy ponad dwadzieścia lat temu zaczął o winie pisywać do „Gazety Wyborczej”, byli wraz z Wojtkiem Gogolińskim pierwszymi w Polsce, którzy na ten temat pisali. Ale nie w tym rzecz, kto był pierwszy, a kto drugi. Rzecz w tym, że kiedy zaczynali, nie istniała żadna polska winiarska terminologia. Nie istniała, bo o winie nie pisało się praktycznie w ogóle od czasów II wojny światowej. Siłą rzeczy za wzorce służyło słownictwo francuskie i angielskie często „kalkowane” do polszczyzny. I tak zaadoptowaliśmy określenia: oko, nos, usta, wszystkie te łzy i płakanie, te długie i krótkie nogi, te gęste suknie i inne równie malownicze określenia służące opisywaniu organoleptycznych doznań podczas degustacji.
W czasie rozmowy Marek Bieńczyk ujawnił też kilka ze swoich zakazanych wyrażeń, a jest to wspominana już wcześniej „lampka wina” i „zacny trunek”. Okazało się zresztą, że kolejny naczelny naszego magazynu – Michał Bardel – nie ma nic przeciwko „kosztowaniu”, zaś jego wydawca (czyli ja w innej roli) nie mam nic przeciwko „lampce”.
Grzebiąc głębiej w tej winiarskiej frazeologii i wokabularystyce, należy wspomnieć o jednym cudownie polskim tłumaczeniu słowa terroir, które już dawno przyjęło się nazywać „siedliskiem”. To chyba najbardziej trafne tłumaczenie, niebędące językową kalką w winiarskim słownictwie. Jego autorem podobno jest Wojtek Bosak, choć są tacy, którzy twierdzą, że tak naprawdę jest nim Wojtkowy tata.
Miniony już dawno ustrój pozostawił współczesnym olbrzymie pole wymagające nadrobienia straconego czasu. Ostatnio przez Facebook przetoczyła się dyskusja na temat słowa „winiarnia”. Bo co tak naprawdę to słowo znaczy? Dla jednych to miejsce, gdzie spożywa się wino, ot taki winny bar, dla innych zaś to miejsce, gdzie wino się produkuje. Sam spostrzegłem problem, gdy coraz więcej autorów zaczęło używać słowa „przetwórnia”. Mam nadzieję, że uda się tego uniknąć i nie wejdzie „przetwórnia” do masowego użycia, inaczej zostaniemy z nią na wieki. Apeluję więc, by nie nazywać winiarni przetwórnią. Przetwórnię zapisuje jako pierwsze słowo na mojej krótkiej liście słów zakazanych. Zaraz za nim jest masowo krzewiące się określenie „na winnicy” zamiast „w winnicy”. Ten oczywisty rusycyzm zaczyna rządzić w winiarskim słownictwie.
Ważny moment przeżywamy współcześnie. Przy olbrzymim zainteresowaniu winem i nie do końca wytworzonym słownictwie, w obieg wchodzą określenia koszmarki. Dlatego ważne jest kontynuowanie listy słów zakazanych.
Fiu, fiu o winie, czyli blogowanie po wrocławsku | Blog Roku 2015