Co najmniej od ćwierćwiecza atrakcyjne tereny w krajach basenu Morza Śródziemnego przeżywają prawdziwe oblężenie ze strony spragnionych słońca i sielskiego życia zamożnych obywateli terytoriów północnych.
Czasami ich wizyty ograniczają się do pobytów wakacyjnych, ale często zdarza się, że zafascynowani pięknem krajobrazu i zupełnie odmiennym stylem życia decydują się zamieszkać w idyllicznych miejscach na zawsze.
Ten obecnie bardzo popularny nurt zapoczątkował pod koniec lat 80. ubiegłego wieku Peter Mayle, przeprowadzając się do Prowansji i opisując związane z tą decyzją perypetie w swej bestsellerowej książce Rok w Prowansji. Za nim podążyli kolejni świeżo upieczeni posiadacze ziemscy, spośród których całkiem sporo odkryło w sobie talenty literackie i oddało się drobiazgowej analizie nowego otoczenia.
Patricia Atkinson, Brytyjka od ponad dwudziestu lat osiadła na południu Francji, zachęcona przez Random House – ważnego angielskiego wydawcę – także opisała swoją historię, tyle że odmiennie; pod wieloma względami odbiega ona od podobnych, z większym lub mniejszym polotem napisanych książek. Choćby dlatego że tylko po części marzeniem Patricii było zamieszkanie na francuskiej prowincji. Zdecydowanie bardziej niż ona pragnął tego jej mąż James, który po utracie pracy w banku zapragnął całkowicie zmienić styl życia.
Gdzie ty, Gajuszu, tam i ja, Gaja
Przeprowadzając się na drugą stronę kanału La Manche, Patricia podążyła za głosem serca, dochodząc do wniosku, że będzie szczęśliwa gdziekolwiek, byleby tylko był przy niej ukochany James. To on był motorem ich przeprowadzki, on marzył o sielankowej Francji z jej kulturą i stylem życia. Dowodem jego wielkiej determinacji była decyzja o zakupie domu, którego Patricia nigdy przedtem nie widziała, gdy właściciel wybranej wcześniej przez oboje małżonków posesji w ostatnim momencie się rozmyślił i wycofał ze sprzedaży.
Dom, którego Patricia – w jakimś sensie mimowolnie – stała się współwłaścicielką, nie był domem jej marzeń. Położony przy samej ulicy w maleńkiej wiosce Gageac nie miał ani ładnych widoków, ani prywatności. Trzeba przyznać, że okolica ta, pomimo upływu ponad dwudziestu lat, niewiele się zmieniła. Urzekający, emanujący spokojem krajobraz nie został skażony nowymi, wątpliwej urody budowlami, zachowując swoje w pewnym sensie pierwotne piękno. Tylko zwierząt w pobliskich gospodarstwach już nie ma; teraz Patricia żałuje tego, ale kiedy zaczęła swój wiejski żywot, zapewne byłaby wdzięczna losowi za ich brak: jej dwa setery z upodobaniem oddawały się zagryzaniu wolno chodzących kurcząt. To dlatego pierwszym wypowiedzianym przez Brytyjkę w języku francuskim zdaniem, było słynne już w świecie: Bonjour, je m’appelle Madame Atkinson, je suis désolée pour les poulets – „Dzień dobry, nazywam się Atkinson. Przykro mi z powodu kurczaków”. Kwestię tę musiała kilkakrotnie powtarzać w myśli, zanim odważyła się ją wygłosić do sąsiada. Decydując się na zmianę kraju zamieszkania, Patricia zupełnie nie znała bowiem francuskiego. Szczerze wyznaje, że przez pierwsze miesiące pobytu we Francji dzwoniący telefon plasował się na pierwszym miejscu najbardziej stresujących zjawisk. – Gdybym miała możliwość powrotu do przeszłości, z pewnością nauczyłabym się francuskiego, zanim ruszyłabym na podbój tego kraju – przyznaje otwarcie.
Zmienne koleje losu
Determinacja, z jaką oddała się integracji z otoczeniem, i zanurzenie we francuskim po pewnym czasie zaowocowały – oprócz opanowania języka zyskała prawdziwie oddanych towarzyszy codziennego życia, na których pomoc zawsze mogła liczyć. A potrzebowała jej często, bo wkrótce okazało się, że na francuskiej wsi przyszło jej gospodarować w pojedynkę. Taki obrót sprawy zakrawa na prawdziwy chichot losu. Jamesa wiejskie życie dosyć szybko rozczarowało i z czasem coraz rzadziej zaczął odwiedzać Gageac, a późniejsza choroba na dobre wyeliminowała go z gospodarskich zajęć. Patrycja została sama. Pracy miała pod dostatkiem, bo obok nadzorowania remontu domu trzeba było zająć się kilkuhektarową winnicą, kupioną wraz z nieruchomością. Jako mieszczuch nie miała pojęcia ani o prowadzeniu winnicy, ani tym bardziej o robieniu wina. Naturalnie mogła odsprzedawać winogrona lub winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) luzem większym producentom, tak jak robił jej sąsiad Gilles, ale to byłoby pójście na łatwiznę. Patrycja nie do końca potrafi wytłumaczyć to mocne pragnienie posiadania własnego, butelkowanego w posiadłości wina. Jego produkcja była wielkim ryzykiem, jako że wino nie tylko trzeba było umieć zrobić, ale przede wszystkim sprzedać. Tylko wtedy całe przedsięwzięcie miało jakikolwiek sens.
Siła charakteru
Szybko okazało się, że aby przetrwać w nowej rzeczywistości (w której, w wyobrażeniach, miała się oddawać piciu znakomitego wina i zajadaniu lokalnych smakołyków), musi nabrać kondycji fizycznej, nauczyć się prowadzić traktor, robić opryski, produkować wino, a nade wszystko funkcjonować jako kobieta w zdominowanym przez mężczyzn środowisku. Trzeba przyznać, że to dość wygórowane wymagania w stosunku do kobiety o filigranowej posturze, jeszcze niedawno biegającej na szpilkach po londyńskim City. Tym bardziej godne podziwu jest, że udało się jej okiełznać tę nową rzeczywistość. Nie dałaby jednak rady, gdyby nie pomoc nieocenionego Michela – słynnego w okolicy fachowca od wszystkiego, wykonującego wiele prac na rzecz gminy, a przy okazji i w jej winnicy, czy enologa Bruno, wespół z którym robiła swe pierwsze wina. To on nakłonił Patrycję do uczestnictwa w kursie degustacji, dzięki czemu odkryła u siebie predyspozycje do degustowania i oceniania win. Obecnie wykorzystuje je, sędziując w konkursach enologicznych i degustacjach decydujących o przyznaniu winom apelacji.
Co komu pisane…
Śledząc uważnie życiorys Patrycji, trudno oprzeć się wrażeniu, że jej losy są wynikiem splotów sytuacji życiowych otaczających ją osób. Bo jak inaczej wytłumaczyć kwestię wyraźnego wzrostu areału jej winnic? W planach Brytyjki bynajmniej nie leżał zakup kolejnych 17 hektarów – w pierwszych latach pobytu we Francji właściwie cały czas borykała się z mniejszymi lub większymi problemami finansowymi. A zarówno winnice, jak i samo robienie wina, jak przyznaje w jednym z wywiadów, wymagają stałych nakładów finansowych. Do tego są absorbujące i nieprzewidywalne, a pomyślność zbioru zależy w ogromnej mierze od kaprysów pogody. Kiedy jednak pojawiła się ze strony sąsiada Gilles’a oferta kupna należących do niego winnic, nie mogła odmówić, chociaż początkowo propozycja wydawała się jej niedorzeczna. Kiedy dotarło wreszcie do niej, że bardzo chce mieć tę ziemię, postanowiła zdobyć pieniądze potrzebne na jej zakup. Wykazując się przedsiębiorczością, znalazła osoby, które kupią od niej wino i zapłacą z wyprzedzeniem, stając się udziałowcami całej inicjatywy. Tym sposobem uzbierała wymaganą kwotę.
Spokojne spojrzenie w przyszłość
Dziś można ze szczerym podziwem podsumować, że Patricia zrealizowała większość swych planów. To, co kiedyś wydawało się niemożliwe, okazało się realne. Znalazła rynki zbytu dla powstających w Clos d’Yvigne win, które z roku na rok zyskują większe uznanie w oczach zarówno konsumentów, jak i specjalistów, czego najlepszym dowodem jest kilkukrotne przyznanie przez Guide Hachette des Vins winu saussignac najwyższego wyróżnienia, czyli coup de coeur. Zbudowała salę degustacyjną, w której podejmuje coraz częściej odwiedzających ją gości, oraz magazyn na wina, jako że po zakupie winnic Gilles’a produkuje rocznie ponad 100 tysięcy butelek. Wrosła w swe nowe środowisko, a co najważniejsze zyskała pełną akceptację i prawdziwą przyjaźń otoczenia, w którym przyszło jej żyć. Nie mieszka już w kupionym wraz z Jamesem domu na wprost kościoła w Gageac, ale w malowniczo położonym wśród winnic dawnym domostwie Gilles’a, gdzie ma wymarzoną prywatność, której tak bardzo pragnęła. Pomimo wielu przeciwności losu wydaje się, że teraz już może ze spokojnym uśmiechem patrzeć w przyszłość, popijając doskonałe, własnej roboty wino na tarasie, dokładnie tak, jak sobie kiedyś wymarzyła.