Na powołanie nowego kierunku studiów. Laudacja

Raz po raz dosięga mnie przygnębiające przeświadczenie, że wciąż jeszcze nie mieszkamy – my, Polacy – w Europie.

Że nasza umęczona ojczyzna wciąż nie dość europejska, wciąż nazbyt byle jaka, siermiężna, zagracona i zabałaganiona.

Pytam sam siebie… Co z tego, że wracając z Warszawy z lubością pasę wzrok eleganckim odcinkiem drogi szybkiego ruchu wiodącej do Radomia czy pomykam zwinnie obwodnicą Kielc, kiedy przed samym Krakowem chwyta mnie wąskie, wyboiste, zatkane, a ostatnio nawet cuchnące, gardło tzw. „szosy warszawskiej”, czyli osławionej krajowej „siódemki”? Na szczęście zdarzają się chwile, kiedy zapominam o upiornych atrybutach swojskiej rzeczywistości i odczuwam elegantsze klimaty…

Europą mocno zapachniało mi, na przykład, podczas powyborczej wypowiedzi Donalda Tuska sprzed czterech lat. Przyszły premier oznajmił wówczas, obejmując ramieniem swoją żonę, że tak naprawdę w życiu najważniejsza jest miłość, co zabrzmiało beatlesowskim All you need is love, a może nawet Gainsbourgowym Je t’aime, a więc jak najbardziej europejsko. No, ale już całkiem światowo zapachniało ogłoszenie przez moją macierzystą Alma Mater (Universitas Jagiellonica) powołania na Wydziale Farmacji dwusemestralnych, podyplomowych studiów enologicznych.

Zrazu dopadło mnie brzydkie uczucie zazdrości: jak to, to ja od lat mozolnie zgłębiam tajniki kultury winnej na drodze samouctwa, inwestuję w zacne butelczyny, poszukuję literatury, czytam, oglądam, wącham i degustuję ile sił – a tu, szast-prast, dwa semestry, 175 godzin i enolog gotowy? A mało ja godzin prywatnych poświęciłem na spożywanie, omawianie (często w gronie przyjaciół, którym – a jakże – również zapewniłem dostęp do trunku), porównywanie win rozmaitych, a potem smakowanie, przeżywanie i ujawnianie ich wpływu na duszę i ciało? Toż nie dwa semestry, ale już co najmniej kilka lat w ten sposób się trudzę i samokształcę, a i tak wciąż profan ze mnie, i uczonych w winie nigdy nie dogonię.

Takem sobie myślał, nieprzyjaźnie nastawiony wobec wyłaniającej się zza dwusemestralnego horyzontu konkurencji. Rychło jednak porzuciłem ów nastrój minorowy i ujrzałem rzecz całą w nowym, weselszym świetle. A na cóż mnie mordować się z „chemią wina” (zagadnienie z programu studiów), jeślim zawsze był ostatnią nogą w dyscyplinie Mendelejewa; czy w istocie muszę zapoznawać się z „europejskimi regulacjami w produkcji i dystrybucji wina”, by się nim kulturalnie bawić? Czego mi naprawdę żal, to owej „analizy sensorycznej wraz z elementami degustacji”, no bo zdegustować to jeszcze potrafię, ale sam analizy własnych zmysłów winem rozgrzanych i upojonych nie dokonam – musiałbym być chyba „z dwojej natury złożonym” i „czucie i wiarę” równolegle „szkiełkiem i okiem” badać. Niełatwe te studia i już lepiej samokształceniu w tej dziedzinie oddam się z ochotą. Ustawicznemu, zresztą…

Porzuciwszy zawiścią zmącone myśli, z radością przyklasnąłem inicjatywie mej macierzystej wszechnicy, zarazem wszak pracodawcy mego głównego. Oto prawdziwy dowód wejścia na salony europejskie – najzacniejsza uczelnia w kraju oferuje studentom kierunek z gruntu epikurejski: dziedzinę tyleż naukową, co rozrywkową, tyleż do studiowania, co dla uciechy. Jeśli nas na to stać – mentalnie, ekonomicznie, organizacyjnie – to znaczy, żeśmy sztukę pięknego życia (nie w filozoficznym czy religijnym sensie), jego styl, smak, fason i gust podnieśli do rangi pełnoprawnej wartości egzystencji współczesnego człowieka.

I bardzo słusznie! – bo umieć mądrze się bawić, odpoczywać, relaksować, rozkoszować życiem – to cecha społeczeństw zasobnych, rozwiniętych, poszukujących okruchów sensu życia nie tyle w otępiającym kieracie pracy, ile w nieśpiesznej kontemplacji chwil, które przynoszą upojne poczucie zgody ze światem, z ludźmi, z sobą… Jeśli powołanie studiów enologicznych na Wydziale Farmacji UJ jest przejawem takiej właśnie tendencji w polskim życiu społecznym, to chapeau bas! Czapki z głów! Vivat Academia, vivant professores, vivant vinis admiratores! Co intonuję, świadom wybojów na drodze warszawskiej…