Legenda z „tulipanem”

Kiedyś myślałam, że filokartysta to osoba cierpiąca na jakieś wstydliwe schorzenie. I choć dzisiaj wiem, że to kolekcjoner pocztówek, to tym bardziej powątpiewam w zdrowie psychiczne takiego osobnika.

Powód jest prosty dla tego, kto widział święty – i niebezpieczny – ogień w oku jakiegokolwiek zbieracza. Ogień taki płonie i skłania do działań niezwykle przedsiębiorczych, często podłych i nikczemnych, bo skupionych na jednym celu: by kolekcja rosła. I nie ma znaczenia, czy chodzi o karty pocztowe, szafy gdańskie, słonie ze wzniesioną trąbą czy wina.

Każda kolekcja ma swoje legendy i wisienki na torcie. Winiarze mają swojego Dom Pérignonjeden z najlepszych i najbardziej znanych jednorocznikowych ... (...), a kiniarze – Jamesa Bonda. Oczywiście można mieć bardziej egzotyczne upodobania, ale ozdobą każdej ze wspomnianych kolekcji może stać się butelkatyp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... jednego z najlepszych roczników lub plakat z 1962 roku, na którym po raz pierwszy pręży się równie legendarny Sean Connery.

Fot. ImperialTo zestawienie w jednej frazie nie jest przypadkowe. Pierwszy Bond, Doktor No, znajduje się w czołówce filmów winiarskich. Dlaczego? Prócz (znowu) legendarnej wódki z półwytrawnym martini z cytryną (wiadomo, wtedy jeszcze wstrząśniętej, niemieszanej – dopiero ostatnie „bondy” potrzepią tym mitem), prócz whisky i jakiegoś tajemniczego, czerwonego wina o burym kolorze (ale może to nie utlenienie, tylko niedoskonałości produkcyjne sprzed 50 lat…?), prócz tych wszystkich alkoholi – prawdziwa legenda pojawia się tylko raz.

Dom Pérignon jako półprodukt znanego w niektórych kręgach „tulipana”. Dla przypomnienia: łapie się za szyjkę, denkiem rąbie o najbliższy kant – i voilà: tanie, a mordercze narzędzie, do złudzenia przypominające naszego tulipana – gotowe! Tak więc agent 007 (agenci z dwoma zerami zabijają, nie zaś dają się mordować) łapie najbliższe mu narzędzie – i… obezwładniają go ochroniarze doktora. Widzom zaś pozostaje taka oto wymiana zdań:
– Dom Pérignon z 55 roku. Szkoda go – komentuje doktor No.
– Wolę 53 – odpowiada mistrz celnej, również salonowej, riposty. I wracają: jeden do ratowania świata, drugi do jego zagłady.

Czy to prawdziwa opinia o tych rocznikach, że takie świetne oba? I który z bohaterów filmu miał rację? Cóż, większość uznaje, że najlepszy był rocznik 1996. Większość, łącznie z Robertem Parkerem, który łaskawie przyznaje mu 93 punkty w swej dyktatorskiej skali. Zaś na stronie szampana producent Moët & Chandon opisuje rocznik 1955 jako głęboki, bogaty, złożony, jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek powstały, a na pewno bezkonkurencyjny w latach 50. A 53? Bardzo zdrowy… Co jest pewne – nie było rocznika 1954. Zresztą, w rozpoczętej w 1921 roku historii szampana Dom Pérignon – zawsze rocznikowego – trzy pod rząd butelkowania zdarzyły się tylko dwa razy.

A wracając do Doktora No – przeciwnicy stanęli blisko siebie, najbliżej jak tylko mogli. I każdy z nich – wnosząc z przytoczonego dialogu – traktował winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) jako środek, a nie cel sam w sobie. Doktor gotowy był kupić sobie nową butelkę, na wypadek straty. I mimo że James Bond pobłądził w obiektywnej celności swej oceny, to może jednak jego subiektywne upodobania dawały mu prawo do wyboru gorszego niż lepszego?

Tak czy inaczej: Doktor No to typowe exemplum – pouczenie, wciąż aktualne. Uważaj, kolekcjonerze, zbieraczu, chomiku, czy jak cię tam zwą, byś nie zapomniał o podstawowych funkcjach rzeczy, które gromadzisz. Szczególnie, gdy w zbiorach chodzi o wino. Ono jest środkiem, wyłącznie. Nawet najlepszy w swoich latach rocznik.

DOKTOR NO, WIELKA BRYTANIA 1962, REŻ. TERENCE YOUNG, OBSADA: SEAN CONNERY, URSULA ANDRESS, JOSEPH WISEMAN, JACK LORD, BERNARD LEE.