Owocowy wirus

Guillaume Drouin ma mądrego ojca. Drouin senior zdecydował, że nie będzie zmuszał syna do miłości do calvadosu. Dał mu wolną rękę i pozwolił podążać za pragnieniem, które narodziło się w piętnastoletnim sercu jego potomka.

A Guillaume nie marzył o alkoholach mocnych. To, czym chciał się zająć – to winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...). Jego droga była długa: południe Francji, Bordeaux, Afryka Południowa, Australia. Wreszcie, skutkiem przypadku, który rządzi światem – o czym raczej niechętnie pamiętamy – znalazł się na Haiti. Jego dziewczyna dostała tam pracę, więc i dla Guillaume’a była to okazja, by rozpocząć współpracę z firmą produkującą rum. Początkowa wymówka, że to wszystko z powodu miłości, okazała się bardziej prawdziwa, niż mógł się pierwotnie spodziewać.

Zamiast kariery enologa zobaczył siebie w charakterze blendera. Bo alkohol mocny miał o wiele większą siłę przyciągania niż jakiekolwiek wina. W 2001 roku powrócił na łono rodziny – ku wielkiej radości ojca.

Historia zatoczyła koło. Od pradziadka, który zajmował się sprzedażą środków ochrony roślin, poprzez dziadka, który kontynuował chemiczny biznes, lecz w końcu w 1960 roku zdecydował się całkowicie poświecić produkcji calvadosu.

Zaczęło się od tego, że kupił mały normandzki dom z zamiarem przekształcenia go w letnią posiadłość. A tam, jak napisał poeta: „Był sad”. Z jabłkami doskonałej jakości, świetnymi na calvados. Wielkie było jednak zdumienie dziadka, gdy oferowano mu za bardzo dobre owoce dokładnie takie ceny, jak za jabłka pośledniej jakości. Christian Drouin rozeźlony takimi propozycjami, zdecydował , że czas robić własny calvados.

Nie znał się jednak na tym zupełnie. Wiedział, jak smakuje dobre jedzenie i wino, ale o alkoholach mocnych nie miał zielonego pojęcia. Wtedy również zadziałał przypadek: pojawił się w jego życiu niejaki Pierre Privet razem ze swoim obwoźnym aparatem destylacyjnym. Gdy pan Privet przeszedł na emeryturę, Christian Drouin zatrudnił go na pół etatu, a maszynę destylacyjną świadczącą do tej pory usługi dla ludności, ustawił przy własnym domu. Pracuje ona tu zresztą do dziś.

A co dalej robił uparty Christian? Uznał, że wciąż nie ma dość kompetencji i wiedzy, by sprzedawać produkowany przez siebie calvados. Trwał przy tym przekonaniu przez 20 lat, prezentując jednak tymczasem efekt swych trudów na różnego rodzaju konkursach i zdobywając tam nagrody. Wtedy również skupował rocznikowe calvadosy od innych producentów. Skutkiem tego jest wciąż poszerzana kolekcja calvadosów vintage(fr., ang.) – winobranie, rocznik.. – aż od roku 1939. I gdy w końcu zdecydował się wyjść z produkcyjnego cienia – wtedy okazało się, że trafił od razu do calvadoskiej czołówki, którą tworzą producenci z małych, rodzinnych firm.

Dziś w firmie Coeur de Lion pracuje jego syn i wnuk, a pięć miesięcy temu urodził się syn Guillaume’a – Adrian. Czwarte pokolenie.

 

Poetycko o Normandii – i nie tylko

Entliczek-pentliczek, czerwony stoliczek,
A na tym stoliczku pleciony koszyczek,

W koszyczku jabłuszko, w jabłuszku robaczek,
A na tym robaczku zielony kubraczek.

Powiada robaczek: „I dziadek, i babka,
I ojciec, i matka jadali wciąż jabłka,

A ja już nie mogę! Już dosyć! Już basta!
Mam chęć na befsztyczek!” I poszedł do miasta.

Szedł tydzień, a jednak nie zmienił zamiaru,
Gdy znalazł się w mieście, poleciał do baru.

Są w barach – wiadomo – zwyczaje utarte:
Podchodzi doń kelner, podaje mu kartę,

A w karcie – okropność! – przyznacie to sami:
Jest zupa jabłkowa i knedle z jabłkami,

Duszone są jabłka, pieczone są jabłka
I z jabłek szarlotka, i kompot, i babka!

No, widzisz, robaczku! I gdzie twój befsztyczek?
Entliczek-pentliczek, czerwony stoliczek.

 

Wnioski po lekturze wiersza Jana Brzechwy? Choć wiele jest miejsc, gdzie jabłka rodzą się obficie –  nie wszyscy wyciągają z urodzaju słuszne cywilizacyjnie i ekonomicznie wnioski. Wystarczy wspomnieć choćby smutną historię produkcji win marki wino w kraju nad Wisłą.

 

Dziura w befsztyczku

Normandia to umiłowanie jedzenia, realizowane wyjątkowo rzetelnie, a wykorzystujące zamożność regionu: foie gras, jagnięcina, wołowina, sery, śmietana, desery, owoce morza, ryby… Od samych wyliczeń można poczuć dziwny ciężar w żołądku lub dostać niestrawności.

Jak więc zaradzić skutkom normandzkiej obfitości pokarmów? Niczym innym niż „normandzką dziurą” (trou normand). Wyraża się ona najpełniej w młodym, owocowym calvadosie. Rześkim, świeżym, który wypity w momencie, gdy wydaje nam się, że kolejne danie stanie się ostatnim gwoździem do konsumpcyjnej trumny, zdolny jest uczynić w żołądku tyle miejsca, że spokojnie zmieścimy w nim jeszcze wiele dobroci kuchennych.

I warto pamiętać, że historia odnotowuje również „dziurę gaskońską”. O której jednak Normandczycy wypowiadają się z nieukrywana pogardą, jako o tej wtórnej. Bo czymże jest winogronowy armagnac wobec rześkości jabłkowego calvadosu?

 

PR wschodów słońca

W cieniu katedry z Rouen narodził się jeszcze jeden z normandzkich obyczajów. To tam impresjoniści, u schyłku XIX wieku, przeprowadzili jedną z bardziej skutecznych kampanii promocyjnych regionu, skutkiem której wśród mieszkańców Paryża rozpoczął się boom na kupowanie domów w tej pięknej letniskowo-weekendowej okolicy. Trend ten utrzymuje się do dziś. Powoduje to nieco ambiwalentny stosunek Normandczyków do paryżan, okupujących niektóre miejscowości w relacji 4:1 do liczby rdzennych mieszkańców.